CZERNINA: SZKICE SERBSKIE (cz. 1)

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Ebr zaczynamy w ''Czerninie'' publikować część tekstów z książki ''Polskie pisanie o boksie''. Dziś pierwsza część mojego reportażu, za tydzień druga, za dwa tygodnie trzecia, a później będziecie mogli przeczytać teksty Kacpra Bartosiaka, Michała Cetnarowskiego i Andrzeja Pastuszka.

SZKICE SERBSKIE (cz. 1)

Człowieku, który na Ziemię Serbską wstępujesz, 
Przybyszem jesteś czy też tubylcem,
Kimkolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś,
Kiedy przybędziesz na owo miejsce (...)
i wszędzie ujrzysz moc kości zmarłych,
a z nimi także postać kamienną
na krzyża znak i kształt uczynioną -
mnie, stojącego prosto pośrodku -
nie przechodź mimo, nie okaż wzgardy
myśląc, że marna to rzecz i próżna,
a, proszę, podejdź bliżej, umiłowany,
i zbliż się ku mnie,
obejrzyj słowa, które przynoszę.
                                                                     

Anonim, 1404

                                                                     
JUGONOSTALGIA

Hala Pinki w belgradzkiej dzielnicy Zemun to chyba najbardziej niedocenione arcydzieło jugosłowiańskiego modernizmu. Stary lis Ivan Antić skomponował monumentalne, a zarazem powściągliwe w wyrazie mise-en-scène, górujące nad niewielkim placem otoczonym zielenią. Całkowicie oszklony front Pinki pozwala na obserwację wnętrza hali z zewnątrz i panoramy placu z wewnątrz, podkreślając wrażenie sceniczności. Łuk linii dachu wygina się przy tym w kierunku ziemi, koncentracja energii jest wyjątkowo silna. Widać to, zwłaszcza gdy siedzimy na trybunach. Betonowe liny, na których zawieszony jest dach, nadają przestrzeni radykalny charakter. Współgrają z linami bokserskiego ringu, zajmującego. Wszystko tu sprzyja celebracji spektaklu, który za chwilę rozegra się w ostatnich promieniach popołudniowego słońca, wpadających przez siatkę szyb niczym pioruny.

Dźwięk pierwszego gongu przeszywa powietrze, gęstą mieszaninę zapachów prażonego słonecznika, grillowanego mięsa, ludzkiego potu i dymu papierosowego. Zgiełk widowni na przemian narasta i milknie. Trifun Dašić spod Kragujevacu krzyżuje rękawice z synem paryskiego przedmieścia Bengorem Bambą. Zaczynają wymieniać rozpoznawcze sztychy. Tyczkowaty Francuz o iworyjskich korzeniach kłuje na odczepnego lewym z bekhendu. Porusza się chaotycznie, jakby wciąż dziabnięty wczorajszą rakiją, której nie żałowano zawodnikom podczas kolacji w siedzibie Serbskiego Związku Pięściarstwa. Każda próba rozwinięcia ataku przez Bambę kończy się utratą balansu. Na szczęście dla niego Dašić jest równie bezradny, człapie przed siebie, nie zadając ciosów, niczym smutna kaczka na wybiegu stołecznego zoo. Bokserzy wpadają w klincz i mocują się w nim do utraty tchu. Arbiter rozdziela zmęczonych kochanków. Obaj mieli kondycję na kilka rund, ale młode mózgi, a wraz z nimi ciała, sztywnieją tym razem w obliczu absurdalnej powagi, jaka zawsze towarzyszy otwarciu prawdziwego pojedynku.

W drugiej odsłonie Bamba znajduje swój rytm, stopując rywala krótkimi seriami lewych prostych. Wkrótce dokłada długi prawy sierp, trafia kilka razy za ucho. Gdy lekko wstrząśnięty Dašić rusza do desperackiego natarcia, nadziewa się na prawy podbródkowy - bity z pełnym skrętem tułowia po sugestywnym zwodzie lewą. Serb staje przez moment prosty jak świeca, jednak Francuz nie idzie za ciosem i odskakuje. Pozwala zranionej ofierze wrócić do gry. Chyba nie dał z siebie wszystkiego i chce zostawić resztkę sił na ostatnie starcie.

Publiczność zachęca Dasicia do jeszcze jednego zrywu. Grubas w garniturze domaga się ryzyka za wszelką cenę, walki ku chwale Serbii, tleniona diwa z pierwszego rzędu wsadza głowę między liny i krzyczy coś o sercu, a siwy Cygan pokazuje obok nas rzecz zasadniczą - technikę zadawania lewego prostego. Zajmuje pozycję bokserską i skręca stopę nogi wykrocznej. Zgodnie z przykazaniami trenerów starej szkoły ''gasi na ziemi peta'', wyrzucając jednocześnie lewą rękę przed siebie i tuż przed osiągnięciem całkowitego wyprostu skręcając również nadgarstek. Cios jest niesygnalizowany, a zarazem posiada odpowiednią moc. Ale jakim sposobem Dašić miałby uderzać tak technicznie, ''gasić na ziemi pety'', wkładać w ciosy całe ciało? Przecież on nigdy nie miał papierosa w ustach. Taki człowiek nie może być do końca Bałkańczykiem, jest w nim podejrzana dbałość o własne zdrowie, przesadny strach przed śmiercią. Stuprocentowy Bałkańczyk jest niemal nieśmiertelny, zabić go może jedynie palenie, dlatego pogrąża się w nikotynie absolutnie celowo. Po prostu musi jakoś umrzeć, życie wieczne byłoby brakiem szacunku dla kolejnych pokoleń. Młodzi powinni mieć swój czas, jak mawiał Mate Parlov, najlepszy bokser w historii Jugosławii. Notabene wielki palacz, zmarły na raka płuc w wieku lat sześćdziesięciu.

Boks Parlova - mistrza olimpijskiego, mistrza świata i mistrza Europy, pierwszego zawodowego czempiona rodem z kraju socjalistycznego - był uosobieniem potęgi SFRJ. Szerokoplecy Chorwat miał około stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu, rywalizował przez większość kariery w kategorii półciężkiej, walczył z pozycji mańkuta. W ringu sprawiał wrażenie wytrawnego szachisty, który powoli zdobywa teren i niczego nie forsuje, przewidując ruchy przeciwnika i stopniowo narzucając swój styl walki. Nigdy nie tracił panowania nad sobą, zachowywał kamienny wyraz twarzy. Lubował się w dystansowej, szermierczej grze ciosów prostych, oszczędnej pracy nóg, cierpliwej i swobodnej przemocy. Różnicował siłę uderzeń, zmieniał ich płaszczyzny i role, dobierając narzędzia do zadania mocnej kontry, defensywnego pchnięcia czy bezpośredniego ataku. Jego najbardziej kompletne walki, takie jak pojedynek z Kubańczykiem Carillem w finale igrzysk w Monachium, to internacjonalistyczne manifesty.

''Nie ukrywałem nigdy tego, że urodziłem się w Chorwacji. Dlaczego jednak miałbym dzisiaj podkreślać, że jestem Chorwatem? Wychowywałem się w Jugosławii, wśród klasy robotniczej. Jestem więc Jugosłowianinem i nie mogę być nikim innym''. Te słowa Tity często cytował Parlov, który określał też siebie mianem ''totalnego kosmopolity''. Nie zmienił zresztą poglądów do końca życia, co sprawiło, że kiedy Jugosławia konała we krwi w ostatniej dekadzie XX wieku, dawny bohater mieszkańców Republiki znalazł się na uboczu. Prowadził kawiarnię ''Mate'' w rodzinnej Puli i po cichu przygarniał pod swój dach znajomych bokserów, uciekinierów przed czystkami etnicznymi. Niedługo po wojnie odciął się od polityki chorwackiego rządu w serii erudycyjnych wywiadów dla prasy, przywołując wersy bałkańskich poetów i czerpiącą ze szkół rosyjskiej, polskiej i amerykańskiej filozofię trenera kadry SFRJ Bruno Hrastinskiego, autora książki Teoria dwunastu kontr, szczegółowo kodyfikującej najskuteczniejsze przeciwnatarcia w światowym boksie, między innymi ''polską kontrę mańkuta lewym prostym po zejściu w lewo skos'', kultową akcję Parlova. ''Jak mogę być nacjonalistą, gdy jestem mistrzem globu'': o tym zdaniu księcia ringu mówiła swego czasu cała Chorwacja.

Dziś w Pinki, podczas finałów pięćdziesiątej szóstej edycji turnieju Beogradski Pobednik (Belgrade Winner) Parlov i Hrastinski są godnie wspominani. Organizatorom udało się bowiem zgromadzić zarówno lokalną społeczność, jak i wiele żyjących legend jugoboksu, w tym czterech medalistów (Fazlija Šaćirović, Miodrag Perunović, Tadija Kacar i Dragomir Vujković) mistrzostw świata w Belgradzie, rozgrywanych 40 lat temu w ikonicznej hali Pionir projektu Ljiljany i Dragojluba Bakiciów. Kadra SFRJ zdobyła wtedy sześć srebrnych krążków i jeden brązowy. Medaliści otrzymują żarliwe pozdrowienia od zemuńskich kibiców, ale największym zainteresowaniem cieszą się odziany w szatę z wilczej skóry Zoran Sekularac - 59 lat, najstarszy aktywny bokser na świecie, ksywa ''Górski Wilk'', i poruszający się na wózku inwalidzkim Marijan Beneš, najsłynniejszy z pięściarzy, którym schronienia udzielił Parlov.

Rodzice Beneša, Chorwat Josip i Serbka Marijana, chcieli, żeby wyjątkowo uzdolniony muzycznie syn został skrzypkiem. Wszystko szło zgodnie z planem, młody Marijan otrzymał państwowe stypendium im. Ljubicy Marić i nikt nie podejrzewał, że jego dłonie okażą się stworzone do bicia ludzi, nie do pieszczenia strun smyczkiem. Beneš skosztował boksu w wieku jedenastu lat, szukał oderwania od żmudnych ćwiczeń w Banjaluckiej Szkole Muzyki. Zakochał się w pięściarstwie od pierwszego uderzenia, mówił, że znalazł sztukę ''bezpośrednią i piękną, uczciwą jak żadna inna''. Niedługo później na zawsze porzucił skrzypce, uczył się jeszcze kilka lat, by zdobyć podstawowe wykształcenie. Gdy skończył siedemnaście wiosen, podpisał kontrakt z klubem Slavija, którego siedziba mieściła się naprzeciwko jego niedawnej szkoły. Był już wówczas postrachem krajowej ligi, wyróżniał się brutalnym i bezkompromisowym sznytem, nokautując zawodników nawet dwukrotnie starszych. Przypominał Rocky'ego Marciana, łamał opór nieustanną presją, używał głównie potężnych, bitych pod dziwnymi kątami ciosów sierpowych. I choć boksował bardzo siłowo, potrafił zaskoczyć finezyjnymi rozwiązaniami, szarpnąć w stylu pizzicato.

Szczyt formy Beneša przypada na 1973 rok. Zdobył wówczas tytuł mistrza Jugosławii w wadze półśredniej (jeden z trzech w karierze), a we wspomnianej hali Pionir wywalczył tytuł mistrza Europy w wadze lekkopółśredniej, pokonując kolejno Anglika Cole'a, Rumuna Dobrescu, Niemca Beyera i Rosjanina Kamniewa. Wszystkich przed czasem. Miał dwadzieścia dwa lata i zaliczano go do czołówki światowego boksu. Kilka miesięcy po europejskim czempionacie nabawił się jednak niezwykle ostrej żółtaczki, lekarze zalecali długotrwałe leczenie, a nawet zakończenie kariery. Nie chciał o tym słyszeć. Na własne życzenie opuścił szpital i udał się na zgrupowanie kadry, a potem na pierwsze w historii boksu mistrzostwa świata, rozgrywane w Hawanie w sierpniu 1974 roku. W kubańskim upale żółtaczka od razu dała o sobie znać, Beneš cierpiał i w drugiej walce turnieju przegrał na punkty z późniejszym zdobywcą brązowego medalu, Polakiem Zbigniewem Kicką. Po powrocie do kraju spędził w szpitalu osiem miesięcy, ale do końca życia zmagał się z nawracającymi objawami choroby: dotkliwym zmęczeniem, bólami mięśni, bezsennością i stanami depresyjnymi. Nadal przy tym boksował, tracąc z roku na rok dawny rozmach i coraz więcej ryzykując. Przez następną dekadę nie zmieniała się tylko miłość kibiców, których porywał naturalnym kozactwem. Był typem człowieka dającego z siebie wszystko - w ringowych wojnach, niezliczonych biesiadach,  rozmowach po świt - i nieżądającego wiele w zamian. Pieniędzy nigdy nie liczył, jego ogromna kafana w Banja Luce nie przynosiła zysku. Właściciel otworzył ją po to, by regularnie urządzać wielodniowe muzyczno-kulinarne uczty. Fundował mieszkańcom miasta nieustające święto, łączył je z bokserskimi treningami w przylegającym do kafany gymie. Aż w końcu zbankrutował i ruszył na podbój Zachodu.

W przeciwieństwie do czołowych zawodników z krajów satelickich wobec ZSRR najlepsi bokserzy jugosłowiańscy mogli przechodzić na zawodowstwo. Beneš wykorzystał otwartą przez państwo furtkę, zakończył karierę amatorską (najbardziej wiarygodny bilans to dwieście siedemdziesiąt dwa zwycięstwa przy dwudziestu sześciu porażkach) i w 1977 roku podpisał kontrakt z niemieckim promotorem Willym Zellerem, który przez kilka kolejnych lat zapewnił swojemu podopiecznemu stosunkowo dostatnie życie, ale nie dość, że na mocy kontraktu zgarniał prawie siedemdziesiąt procent zysków z każdej walki, to jeszcze nie zwracał uwagi na zrujnowane zdrowie banjaluckiego punchera.

Podczas niespodziewanie przegranej walki z Sandym Torresem (sierpień 1979) Beneš doznał kontuzji lewego oka, które ostatecznie stracił na początku lat osiemdziesiątych. W co najmniej kilku starciach przekupywano zatem sędziów, którzy dopuszczali na wpół ślepego pięściarza do rywalizacji. Nie był już w stanie prawidłowo ocenić dystansu i przyjmował zbyt wiele ciosów, a jego własnym brakowało precyzji. Dwadzieścia sześć razy łamał ręce w różnych miejscach, zniekształceniu pod wpływem uderzeń w gardło uległy też struny głosowe. Śpiewny tembr zamieniał się w chrapliwy gulgot, natchniony heros w parodię cyklopa.

W tym tragicznym zawodowym cyrku była jednak i chwała: seria osiemnastu sierpów kończąca pojedynek o czempionat Europy z Gilem Cohenem (marzec 1979, nokaut przy ogłuszającym ryku publiki w hali Borik Banja Luka); walki w Paryżu i Wiedniu, gdzie na trybunach przewijały się takie postacie jak Alain Delon, Jean-Paul Belmondo i kwiat serbskiej gangsterki Zeljko ''Arkan'' Raznatović z Ljubą Zemunacem (wśród sławnych adoratorów Benesa szczególne miejsce zajmował Delon, odtwórca głównej roli w pięściarskim opus magnum Viscontiego Rocco i jego bracia - Rocco e i suoi fratelli, a w latach siedemdziesiątych również promotor boksu, bliski podpisania z Benesem kontraktu); wreszcie minimalnie przegrana konfrontacja z wybitnym Ugandyjczykiem Ayubem Kalulem w duńskim Randers (czerwiec 1980). Stawką tej walki, do dziś uważanej za jedną z największych batalii na skandynawskich ringach, był tytuł mistrza świata WBA wagi junior średniej.

''I na co ci to było, Marijan...'', mówiła żona Benesa, Stana, gdy w latach dziewięćdziesiątych stawał się inwalidą. Odeszła od niego, kiedy wybuchła wojna. Krewni ją podobno siłą zmusili, bo była z rodziny ''czystych Serbów'', a mieszaniec Marijan uparł się, żeby bruździć w Banja Luce - serbskiej enklawie na bośniackim terytorium. Ktoś kiedyś powiedział, że Serbowie zasnęli wiosną 1991 roku z czerwoną pięcioramienną gwiazdą na czołach i obudzili się w koronach serbskich królów. Tym królom strasznie się nie spodobał wyleniały bokser, który gadał na mieście, że Tito przewraca się w grobie, gdy widzi, co Milošević natłukł ludziom do głów. Królowie zesłali więc boksera do obozu pracy, by warował na smyczy i kopał okopy, a jego brata Ivicę i rodziców zabili na zalesionym wzgórzu obok średniowiecznej fortecy.

Kiedy Beneš przekupił strażnika złotą obrączką i uciekł z obozu, tułał się po całej Jugosławii. Trafił na kilka miesięcy pod strzechę Parlova, pomieszkiwał też u innych znajomych. Wszyscy z nim pili na umór i płakali, obmywali ciało zmarłej ojczyzny-matki.

Wojna w Bośni skończyła się w grudniu 1995 roku układem pokojowym wynegocjowanym w amerykańskim Dayton i utworzeniem Republiki Serbskiej, której stolicą została de facto Banja Luka. Wciąż uparty jak dynarski osioł, wierny swojemu miastu Marijan wrócił do niego latem 1996 roku, zwanym w prasie ''żarem stulecia''. Zaczął odwiedzać tych nielicznych, którzy w czasie wojny okazywali mu szacunek. Usiadł na rozgrzanych ruinach i trwał.

*

Trzecia runda rozpoczyna się kolejną rozpaczliwą szarżą Dasicia. Jego ciosy nie dochodzą celu, Bamba widzi każdą akcję jak w zwolnionym tempie i urządza sobie publiczny sparing. Opuszcza ręce, wysuwa szczękę, wciela się w torreadora. Długie ręce Francuza są teraz prawdziwą białą bronią. Nawet najlżejsze pchnięcie sprawia rywalowi ból, walka zamienia się w jednostronną egzekucję.

- Jak Francuz nie znokautuje, to wydymają go bez mydła. Cały serbski związek bokserski to jeden wielki burdel. Skorumpowane gówno. Za Tity takie coś by nie przeszło - mówi trzęsący się, targany parkinsonem Beneš. Za chwilę odzywa się wczesny alzheimer, mistrz Europy sprzed niemal pięciu dekad zapomina o walce i wraca do swojej ukochanej mantry, głośno perorując.

- W Serbii jestem ustaszem, w Chorwacji czetnikiem, a naprawdę jestem przecież jugosłowiańskim partyzantem, który urodził się za późno... Spotkałem się z Titą dwa razy. Był największym kozakiem tamtych czasów, wyróżniał się przy tym poczuciem humoru, dystansem do siebie. Kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałem, powiedział: ''To ty jesteś tym małym idiotą, który ciągle porywa się w ringu z motyką na słońce?''. Odpowiedziałem mu: ''Tak, to ja, bękart twojej jebniętej matki''. Zaczął się trząść ze śmiechu. Możecie o nim mówić, co chcecie, ale za jego rządów każdy dostawał uczciwą wypłatę - od sprzątaczy, przez górników, po lekarzy. Panował też spokój między ludźmi. Teraz ci sami ludzie skaczą sobie do gardeł i strzelają do siebie, a dżentelmeni grzebią w koszach na śmieci w poszukiwaniu śniadania. Tak jest w Zagrzebiu, tak jest w Belgradzie, tak jest w Banja Luce. Kiedyś to było nie do pomyślenia. I nie tylko to. Gdzie są na przykład klasowi bokserzy? W Jugosławii było ich tylu, że nie zdążyłbym tutaj wymienić nawet połowy. Wszystko płynęło jak melodia Gori Vatra na Eurowizji. Jedyne, czego żałuję, to losu Sretenovicia, z którym historia obeszła się tak okrutnie. Ale nic nie jest idealne, nawet Jugosławia - tako rzecze otoczony kolegami z kadry Marijan. Z wykutej w granicie twarzy czempiona socjalizmu pozostało błyszczące oko, stygnący węgiel. Reszta jest opuchlizną. Na tle zatopionej w rozmowie gromady starców sędzia ogłasza zwycięstwo Serba.

Książkę ''Polskie pisanie o boksie'' możecie kupić (online i stacjonarnie) w krakowskiej księgarni De Revolutionibus >>>.

Dodaj do:    Dodaj do Facebook.com Dodaj do Google+ Dodaj do Twitter.com Translate to English

Redaktor Bokser.org od 2011 roku. Współpracuje lub współpracował m.in. z TVP Sport, Grupą Agora, wydawnictwem Ebr, Wirtualną Polską, Programem Drugim Polskiego Radia i Weszło FM. Autor analiz, felietonów i reportaży, w tym cykli 'Czernina', 'Małe pięści' i 'Tygodnik bokserski'.

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW
 
Aby móc komentować, musisz być zarejestrowanym i zalogowanym użytkownikiem serwisu.