TYGODNIK BOKSERSKI: WIZYTÓWKI (cz. 2)

 

Sweet science fiction z elementami reportażu, czyli druga odsłona ''Wizytówek'': kulisy wizyty Andrzeja Wasilewskiego i Artura Szpilki w ambasadzie USA.       

 

BOKSER-FILOZOF

       Zima w Alejach Ujazdowskich to rzeczywistość alternatywna. Siarczysty warszawski mróz i dziewiętnastowieczne pałace, siedziby ambasad. Styczniowe powstanie krwawo stłumione; karety i zamachy, teatrum zaboru rosyjskiego. Atmosfera tajnych spotkań, intryg Ochrany, arystokratycznej dyplomacji. Te obrazy mieszają się z Peerelem i dniem dzisiejszym, tworząc wielowymiarową mozaikę.
        
       Pod ambasadę amerykańską podjechał czarny Bentley. Wysiadł z niego Andrzej Wasilewski, carski namiestnik w płaszczu od Burberry’ego. Towarzyszył mu łysy żołdak o pseudonimie "Szpila", samozwańczy mistrz kułakowania. Ów "Szpila" podawał się za polskiego szlachcica. Pod flagą stajni Wasilewskiego miał stoczyć w Ameryce pojedynek z miejscowym Negrem. Na lotnisku w Chicago został jednak zawrócony przez urząd imigracyjny. Do walki niecałe dwa tygodnie, a tu taki klops! Odezwały się demony młodości, wyrok więzienia za karczemną bitkę. Zakazano "Szpili" wjazdu na teren USA, unieważniono wizy. Wasilewski natychmiast interweniował, używając swoich potężnych wpływów. Sprawa nabrała medialnego rozgłosu, osoba namiestnika i popularność "Szpili" wśród ludu dodawały pikanterii. Przed ambasadą zgromadziła się wataha hien z mikrofonami i kamerami. Czy namiestnik zdoła zdobyć nową wizę dla podopiecznego? Całe Królestwo Polskie zastygło w oczekiwaniu na finał mydlanej opery. Nikt nie rozumiał, że losy pięściarskiego świata zmieniały się tego dnia w restauracji "Mołdawska", położonej naprzeciwko stalowego budynku ambasady.
       Przybyłem na miejsce spotkania grubo za wcześnie, miałem więc okazję do rozmyślań. Czym jest "Mołdawska"? Przykrywką. Jej słabo oświetlone, długie sale służą wszelakiej maści agenturom i politycznym awanturnikom, choć bywają tu także ludzie sztuki, zazwyczaj członkowie SPATiF-u i pracownicy naukowi Łazienek. Tajemnicą poliszynela są wyrafinowane podsłuchy, zakładane przez kelnerów początkującym gościom. Stają się one często narzędziem szantażu. Ale nie straszmy przesadnie, opowiedzmy o "Mołdawskiej" słowami świetnego krytyka kulinarnego Macieja Nowaka (niestety ostatnio sprzedanego telewizji śniadaniowej). "Czuć tu klasę architektury projektowanej przez ulubieńca XIX-wiecznego warszawskiego mieszczaństwa Franciszka Marię Lanciego. (…) Miły taras pośród zieleni, smakołyki z ulubionego regionu bałkańsko-czarnomorskiego, serdeczni przyjaciele wokół stołu. Czy to nie przepis na udany wieczór? Czegóż chcieć więcej? Nie ma jednak sytuacji, której nie dałoby się zepsuć. (…) Jakość tutejszej kuchni przypomina prowincjonalne radzieckie restauracje. Zupełnie jak - powiedzmy - w Dworcu Dla Dwojga w reżyserii Eldara Riazanowa. Z radzieckiego menu przeniesiono tu żywcem danie o nazwie żulien, które poza krajami dawnego ZSRR nigdzie nie występuje, a i tam tylko prawem kaduka. Guru rosyjskich historyków stołu, wielki Wilam Pochlebkin w swoim Słowniku Kulinarnym pisze: Czasami w złych restauracjach podają żulien, grzyby zapieczone w śmietanie. W Mołdawskiej śmietanowa potrawka zawiera jeszcze kawałki kurczaka, tłusty kożuch z roztopionego sera, a podawana jest na charakterystycznej patelence o średnicy 5-7 cm. Nie do przełknięcia." Nowaka nie posłuchałem, żulien zamówiłem i zjadłem, popijając gorzkim czajem. Riazanow posłał mi z nieba uśmiech.
       Około południa pojawił się Kurowski. Od razu go rozpoznałem. Opierał się o laskę, wodząc wzrokiem po sali. W ręku trzymał futrzaną uszankę, na ramionach spoczywał wełniany szynel. Twarz wiekowego ptaka, nieco podobna do twarzy Kapuścińskiego, wyrażała wytrawny spokój. Wypisz wymaluj sowiecki szpieg na emeryturze. "Dzień dobry Panie Edwardzie, to ja dzwoniłem do Pana wczoraj. Wydawnictwo Ebr poruczyło mi nawiązanie z Panem współpracy". Skłoniłem się nisko i zaprosiłem Kurowskiego do stołu. Na pierwszy ogień poszło grzane wino. Pisarz ożywił się i wyciągnął oprawiony w wypłowiałe czerwone płótno zeszyt nutowy. W latach młodości znalazł ten nutownik w jakimś poniemieckim mieszkaniu we Wrocławiu i zamienił w kronikę swojej kariery bokserskiej. Rozpoczęła się ta kariera we wrześniu 1946 roku, kiedy po zwolnieniu z wojska, jako że osiemnastolatków objęła demobilizacja, Kurowski jedzie z Rudy Pabianickiej na Dolny Śląsk, bo tam gdzieś wylądowali jego rodzice, brat i siostry. Rozstał się z nimi na początku lat czterdziestych. Wojska radzieckie zajęły rodzinny Chyrów, a Kurowskich wywieziono do obwodu swierdłowskiego na Uralu. Po nieudanej próbie ucieczki osadzono młodego Edwarda w kołchozie pod Miczuryńskiem. Uczył się w Starochmielowskiej Szkole Średniej i powoli nasiąkał komunizmem. W 1944 wcielono go do Armii Czerwonej. Wojenna zawierucha rzuciła chłopaka hen na Syberię, w Tambowski obwód. Frontowego prochu nie zdążył już jednak powąchać.
       We Wrocławiu na dobre przyciąga go pięściarstwo. Mieszka z rodzicami w gospodarstwie na dalekich peryferiach. Uczy się w trzebnickim gimnazjum, a wieczorami wsiada w kolejkę i jeździ z bratem do Wrocławia, do słynnej piekarni Pana Kulca, gdzie w największym pokoju prywatnego mieszkania na czwartym piętrze trenuje sekcja IKS, czyli Pierwszego Klubu Sportowego. Przedstawi te czasy trzydzieści lat później w opowiadaniu "Pierwszy trening".
       Na stół wjeżdża zestaw bokserski: śledź w oleju, wódka z ziemniaków i ciepły chleb. Otrzymuję wizytówkę pisarza, zgrzebną i pożółkłą. Bracia Kurowscy robią postępy w każdym meczu, stając się obok Walugi, Szymonowicza, Kaflowskiego i Ciećwierza najmocniejszymi punktami IKS. Wrocławski klub rozwija intensywną działalność, zaprasza do siebie najsilniejsze wówczas drużyny: Batory Chorzów, Zryw Świętochłowice, Wartę Poznań, Grochów i Milicyjny KS Gdańsk. Mecze odbywają się w ogromnej, ale podziurawionej kulami i nieoszklonej Hali Ludowej, w Teatrze Popularnym i w salach przy ulicy Mieszczańskiej bądź Mazowieckiej. W 1948 roku do Wrocławia przyjeżdża włoska drużyna Lazio. Goście zwyciężają IKS 11:5. Polskimi bohaterami są boksujący technicznie Kurowscy, którzy dominują swoich przeciwników. "Kogut" Edward rozbija wysokiego i zbudowanego jak mały Herkules Francesco Berilanquę. Mądra praca nóg, rytmiczne ciosy proste i soczyste haki; starszy Kurowski jest w życiowej formie. Gdy schodzi z ringu, otrzymuje nagrodę z rąk rozentuzjazmowanego Stanisława Dygata, wydaną właśnie jego nową książkę "Jezioro Bodeńskie" z najczulszą dedykacją. Wkrótce Dygat zaprasza wszechstronnie oczytanego Kurowskiego do zamieszkania w swojej willi. Zachęca go do pisania. Młodzieniec zaproszenie przyjmuje, mieszka z Dygatem i jego żoną Władysławą Nawrocką przez prawie dwa lata. Coraz częściej przy nazwisku Kurowski pojawia się w prasie określenie "bokser-filozof". Od 1947 roku bowiem Edward studiuje na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Pisze się o nim nie tylko w prasie sportowej, ale i w relacjach z tak modnych w tamtych latach czwartków i innych spotkań literackich, na których młodzi ludzie prezentują swe utwory. Jako bokser ma Kurowski pochlebne recenzje, jako literat nie bardzo. To już koniec lat czterdziestych, wkracza socrealizm, a Kurowski na wieczorze młodych pisarzy czyta swoje opowiadanie "Bar pod gongiem". Ostre i precyzyjne, dużo picia, zdań typu "Krajaliśmy szynkę. Nóż zgrzytał na porcelanie talerzy". Nic dziwnego, że w jednej z gazet znajdzie się konkluzja, iż "bary i restauracje nie mogą chyba być tłem akcji takiej powieści i że o zupełnie inny sport toczy się u nas walka". Z tymi recenzjami przyjdzie się Kurowskiemu uporać o wiele trudniej niż z przeciwnikiem w ringu, gdyż pisuje o sprawach peryferyjnych, które bynajmniej nie przylegają do urzędowych wyobrażeń. Jest jednak przy tym komunistą i w tzw. okresie odwilży zyskuje akceptację recenzenckiego światka. Ułatwia mu to brat Kazimierz, który po ukończeniu studiów dyplomatycznych pracuje kolejno w przedstawicielstwach i ambasadach PRL w Wietnamie, w Związku Radzieckim, w Indonezji i Nigerii. Pisze początkowo Edward o sporcie, o bokserach, o ich dramatach. Tematy czerpie z życia, stąd i historia wspomnianego "Baru pod gongiem", gdyż we Wrocławiu żywiołowo powstają dziesiątki najrozmaitszych knajpek oraz restauracji i odwiecznym prawem bohaterowie aren sportowych stają się największą ozdobą stolików, przy których zasiada cyganeria. Niejedna piękna kariera tu się załamie.
       Wiosną 1951 roku Edward Kurowski stoczy ostatnią swoją walkę w ringu i będzie ich miał w sumie 70, w tym 35 wygranych oraz 15 remisów. Pokonał m.in. reprezentantów Polski Faskę, Ponantę, Kaflowskiego i Czajkowskiego. Kontaktu ze sportem nie zerwie, będzie przez jakiś czas jeszcze trenerem we wrocławskiej Gwardii, ale główną uwagę skupi na publicystyce i literaturze. Zadebiutuje w 1953 roku produkcyjną, jak wszyscy wtedy powieścią "Widawa". Zaraz potem ukaże się zupełnie inna, mała powieść "Śmierć boksera" oparta na kanwie tragicznych losów Ciećwierza, który był serdecznym przyjacielem braci Kurowskich. Ten nurt osobistych przeżyć związanych z boksem będzie się wielokrotnie przewijał w twórczości Kurowskiego. Znajdzie swój wyraz w serii opowiadań o tematyce bokserskiej publikowanych na łamach tygodników kulturalnych. W "Olimpijczyku" podejmie Kurowski skomplikowany problem wewnętrznej dyscypliny sławnego pięściarza, jakże przypominającego swymi życiowymi perypetiami Mariana Kasprzyka. Wreszcie w obszernej dokumentalnej powieści o Turoszowie pt. "Rozgrzeszenie" znajdzie się sporo o działającej tam sekcji bokserskiej. Na innym biegunie znajdą się setki reportaży o tematyce zagranicznej, m.in. jedyna nie wydana książka pisarza, wstrząsająca relacja z podróży do Korei Północnej. Kawał ważnej roboty.
       
       Alkohol krążył w żyłach i robiło się błogo. Po drugiej stronie ulicy namiestnik Wasilewski czekał na wejście do ambasady. Miałem ochotę cisnąć w niego bombą, oddać życie za Polskę, przywrócić mecze ligowe i pięściarskie bary, gdzie literaci bratają się z artystami ringu. Chyba właśnie tego pragnął Kurowski, ale na zewnątrz było piekielnie zimno i odechciało się nam wychodzić.

 

* W opisie życia Kurowskiego wykorzystano obszerne fragmenty artykułu ''Rękawice i pióro'' Tadeusza Olszańskiego.

Pierwsza część ''Wizytówek'' - TB: WIZYTÓWKI (cz. 1) >>>

Czytaj i oglądaj więcej na www.boxrep.eu >>>

 

Dodaj do:    Dodaj do Facebook.com Dodaj do Google+ Dodaj do Twitter.com Translate to English

Biłuński zadebiutował na łamach Bokser.org w czerwcu 2011 roku. W ciągu dwóch lat stworzył cztery autorskie cykle: "Artyści ringu", "Boxiana", "Styl robi walkę" i "KSB". Prezentował charakterystyczny styl, który często polaryzował opinie czytelników. Obecnie Biłuński tworzy reportaże dla wydawnictwa Ebr.

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW
 Autor komentarza: Homer
Data: 24-08-2014 19:44:51 
czyta się jak dobrą beletrystykę, choć to taki, chyba trochę niepotrzebny, kij w mrowisko.
za to ten "zestaw bokserski" przywraca wspomnienia. :D
 Autor komentarza: Scumbag
Data: 25-08-2014 10:37:20 
Fajnie się to czyta.
 
Aby móc komentować, musisz być zarejestrowanym i zalogowanym użytkownikiem serwisu.