Z PĄTNICZKAMI DO MEDIOLANU NA MISTRZOSTWA EUROPY

Mija właśnie 70 lat od rozegrania IX edycji pięściarskich Mistrzostw Europy, które w dniach 14-19.05.1951 r. odbyły się w Mediolanie, na których - co starsi kibice wiedzą z pewnością - Polska wywalczyła 2 medale. Złoty - Zygmunt Chychła w półśredniej oraz brązowy - Alfred Paliński w lekkośredniej.

Bilans wydawałoby się może i skromny. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że mediolański championat miał miejsce zaledwie 6 lat po zakończeniu II wojny światowej, tak więc potęga „polskiej szkoły boksu” była jeszcze melodią przyszłości. Dodatkowo także wskazać należy na niepodważalną wartość tytułu kontynentalnego. Tym bardziej, że od 1993 r. – mimo kolejnych startów w tej rangi imprezie w męskiej rywalizacji – wciąż czekamy bezskutecznie na kolejne Europejskie pierwszeństwo.

O paszporty do Włoch nasi najlepsi zawodnicy rywalizowali przede wszystkim podczas zgrupowań centralnych, gdyż rozgrywki ligowe – w ramach tzw. reformy sportu – zostały zawieszone, a mistrzostwa indywidualne zaplanowane zostały dopiero na wrzesień 1951 r. Nasi kadrowicze trenowali przede wszystkim w Czerwieńsku. Chociaż oficjalne sparingi toczono w różnych miastach. I co by nie powiedzieć, była to z jednej strony bardzo dobra – i ciesząca się dużym zainteresowanie – promocja naszego rodzimego pięściarstwa, a drugiej doskonały sprawdzian dyspozycji startowej kandydatów do reprezentacyjnego trykotu.

Wreszcie – po rozważeniu wszelkich za i przeciw – Feliks „Papa” Stamm zdecydował, że o kontynentalną sławę z orłem na piersiach na mediolańskim ringu zawalczą: w muszej Janusz Kasperczak, w koguciej Maksymilian Grzywocz, w piórkowej Henryk Tyczyński, w lekkiej Aleksy Antkiewicz, w lekkopółśredniej Jerzy Debisz, w półśredniej Zygmunt Chychła, w lekkośredniej Jerzy Krawczyk, którego ostatecznie zastąpił Alfred Paliński, w średniej Antoni Kolczyński, w półciężkiej Tadeusz Grzelak oraz w ciężkiej Antoni Gościański.   

Do Mediolanu nasza reprezentacja wyruszyła koleją z czwartku na piątek 11.05.1951 r. z Warszawy o godz. 0.05. Trasa podróży wiodła przez Wiedeń – gdzie zaplanowano przesiadkę – i dalej do Mediolanu. Przy czym od stolicy Austrii aż do stacji docelowej nasi reprezentanci mieli podróżować w komfortowych warunkach wagonu sypialnego. Tyle, że – jak się okazało po drodze – wstępnie zarezerwowanych biletów nie potwierdzono na czas. W efekcie czego realizacja logistycznych ustaleń tego wyjazdu uległa drastycznym zmianom. Po prostu jakiś urzędnik w Warszawie tego nie dopilnował i zakładany komfort eskapady dla większości jej uczestników zamienił się w istny koszmar. Tylko Zygmunt Chychła do Mediolanu podróżował kuszetką, gdyż – jak się okazało w Wiedniu – Węgrzy dysponowali jednym wolnym miejscem.

Pozostali nasi reprezentanci na kolejne połączenie do malowniczej Lombardii musieli czekać na wiedeńskim dworcu kilka godzin. Był to jednak pociąg osobowy, w którym warunki podróży były więcej niż spartańskie. Przy czym brud i brak oświetlenia były chyba najmniej dokuczliwe. W całym pociągu nie było bowiem nawet jednego wolnego miejsca siedzącego. Równie przepełnione były korytarze. Pamiętać trzeba jednak, że był to maj – okres pielgrzymek do Rzymu i cały skład wypełniony był pątnikami udającymi się do „Wiecznego Miasta”. Z tego względu – choć to mała pociecha – podróżujący mogli poczuć się jak sardynki w puszce. Po drodze jeszcze – gdzieś w Niemczech – do wnętrza żelaznego pojazdu dobiła kolejna grupa pątniczek, co nie pozostało bez wpływu na pogorszenie się i tak już dramatycznych warunków podróży.

Wreszcie po 40 godzinach jazdy nasza ekipa dotarła do Mediolanu. Zawodnicy wymęczeni, nie wyspani i wymagający zdecydowanie odświeżenia musieli szybko regenerować swoje siły, bo do pierwszego gongu ME pozostawało coraz mniej czasu. Na szczęście Polacy zostali zakwaterowani w położonym niedaleko dworca hotelu „Albergo Atlantico”, wzbudzając spore – choć zdystansowane – zainteresowanie całej rzeszy mocno wymalowanych pensjonariuszek, które w ramach działań absolutnie nie związanych z jakimkolwiek wolontariatem okupowały część pokoi w tzw. trybie godzinowym.  Z czasem jednak ich zainteresowanie naszymi reprezentantami stopniało do przysłowiowego „zera”, gdy okazało się, że pięściarska brać – skupiona na starcie w ME – nie jest zainteresowana sztuką uwodzenia. Być może równie istotna w tym względzie okazała się informacja, że goście z Polski nie mają zbyt mocno wypchanych portfeli.

Zresztą ówczesny wicekonsul Kazimierz Komła zdecydowanie odradzał nawiązywania bliższych relacji z hotelowymi pensjonariuszkami. Dodając przy okazji, że ówcześni przedstawiciele Ministerstwa Handlu Zagranicznego – biorący udział w Targach Mediolańskich – swoje wizyty rozpoczynali zazwyczaj od odwiedzin przesympatycznego przybytku przy ul. Napoleona. Jednak – jak zastrzegał wicekonsul – zwyczajów sportowców w tej materii nie zna. W związku z czym  ewentualną sugestię należy z oczywistych względów traktować jako niezobowiązującą.

Na starcie mediolańskiego championatu stanęło 132 zawodników z 20 państw. Zawody przeprowadzono na wolnym powietrzu na torze kolarskim Velodrome Vigorelli, zakładając że ciepła zazwyczaj w tym regionie wiosna  będzie sprzyjać organizatorom. Tym razem jednak od połowy turnieju temperatura drastyczne sadła, a na ringu pojawił się niezwykle rzadki na Półwyspie Apenińskim wiosenny gość, jakim był śnieg.

Losowanie – jak można przeczytać w stammowskich „Pamiętnikach” – ne było dla naszych reprezentantów pomyślne. W wadze muszej – broniący tytułu mistrzowskiego – Janusz Kasperczak już w pierwszej walce wpadł na Penti Hamalainena (Finlandia), przegrywając jednogłośnie na punkty i odpadając z rywalizacji. Natomiast Fin z Włoch wyjedzie z brązowym medalem. Kolejny brąz ME Hamalainen wywalczył w Berlinie Zach. w 1955 r. Do tego jeszcze – olimpijskim ringu – zdobył złoty (Helsinki 1952) oraz brązowy medal (Melbourne 1956).

W koguciej Maksymilian Grzywocz wypunktował 2:1 Waltera Buchera (Szwajcaria). I chociaż sama walka nie była porywająca, to Polak zapewnił sobie awans do ćwierćfinału. Bardzo dobrą walkę w eliminacjach stoczył Zygmunt Chychła (półśrednia), który wyraźnie wypunktował Fritza Bihlera (NRF). Z kolei w limicie kategorii do 60 kg – w przedwczesnym finale – Aleksy Antkiewicz musiał uznać wyższość  Bruno Visintina (Włochy), który w Mediolanie sięgnął po złoty medal, a który rok później w Helsinkach wywalczy brązowy medal olimpijski. Po przejściu do obozu zawodowców Visintin sięgnął po mistrzostwo swojego kraju oraz Europy.

W średniej błysk swojej dawnej formy zaprezentował Antoni Kolczyński, który w bezdyskusyjny sposób pokonał na punkty Jeana Corthaya (Belgia).

Z kolei w ciężkiej Antoni Gościański zmierzył się z Hansem Mullerem (Szwajcaria), zdobywcą 4 miejsca na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie (1948), na których toczono jeszcze walki o brązowy medal. W spotkaniu tym Polak nie uchodził bynajmniej za faworyta, co potwierdził zresztą przebieg pierwszego starcia, w którym nasz reprezentant jest liczony. W kolejnej rundzie jednak Gościański przejął inicjatywę. A w trzeciej wygrał przed czasem.

Ćwierćfinałowe występy biało-czerwonych na mediolańskim ringu otworzył boksujący w najcięższym limicie wagowym Antoni Gościański, który skrzyżował rękawice z zawodnikiem gospodarzy Giacomo di Segnim. Włoch 2 lata wcześniej w Oslo zdobył tytuł mistrza Europy tyle, że w półciężkiej. W Mediolanie di Segni postanowił zaboksować o złoto w ciężkiej.

Od samego początku Polak stara się narzucić szaleńcze tempo walki, zyskując przewagę. Włoch z kolei boksuje głównie z kontry. Podobny przebieg ma kolejna odsłona. I dopiero w trzeciej rundzie Włoch odrabia nieco strat. Ale czy zasłużył na zwycięstwo? Tak uważają sędziowie, którzy stosunkiem głosów 2:1 wskazują zwycięstwo Giacomo di Segni, który w Mediolanie spełni swoje marzenia i wywalczy tytuł Europy wszechwag.

Przegranej w ćwierćfinale mistrzostw doznał także Maksymilian Grzywocz, który w spotkaniu z Hemannem Mazurkiewiczem (Austra) przeważał przez 2 starcia. Jednak w ostatnim fragmencie walki Polak otrzymał silne trafienie, po którym oddał całkowicie inicjatywę rywalowi i zszedł z ringu pokonany.

O doznaniu niezasłużonej przykrości mógł natomiast mówić startujący w lekkopółśredniej Jerzy Debisz, który w spotkaniu z Herbertem Schillingiem (NRF) po obiecującej pierwszej rundzie, w kolejnym starciu zainkasował silne trafienie, zaliczając „randkę” z deskami. Zaraz po wznowieniu  walki nasz zawodnik wykonując unik rotacyjny zaplątał się w liny i chociaż był zdolny do kontynuowania pojedynku, został przez ringowego odesłany do narożnika.

Niezwykle dramatyczną walkę w tej fazie turnieju stoczył Zygmunt Chychła, który o wejście do strefy medalowej rywalizował z Pierre Woutersem (Belgia). W pierwszej rundzie Polak boksował wręcz koncertowo, zapewniając sobie punktową przewagę. Jednak w następnym starciu nasz reprezentant inkasuje silną kontrę bitą w sam czubek brody i ląduje ciężko na deskach. W tym momencie nasz „półśredni” pokazuje mistrzowski charakter. Podnosi się z desek, przyjmuje w regulaminowym czasie postawę i przetrzymuje nie tylko kryzys, ale przede wszystkim szaleńczy szturm Woutersa. W ostatniej rundzie Zygmunt Chychła odzyskuje inicjatywę, zapewniając sobie zwycięstwo i awans do półfinału.

W następnej walce dobrą dyspozycję w ringu zaprezentował Antoni Kolczyński, który w walce z Gunterem Sladkym (NRF) rundy 1 i 3 mógł zapisać na swoją korzyść. Mimo tego sędziowie stosunkiem głosów 2:1 opowiedzieli się na zawodnikiem z zachodnich Niemiec, co włsoka publiczność skwitowała gwizdami.

Boksujący w wadze lekkośredniej Alfred Paliński tylko w pierwszej rundzie spotkania z Johnem Tandervoldem (Norwegia) nie mógł opanować tremy. W kolejnych rundach opanował jednak nerwy i wygrał walkę zdecydowanie na punkty.

W półciężkiej niespodziewanej przegranej doznał Tadeusz Grzelak, który uległ na punkty Rolfowi Stromowi (Szwecja). Kaliszanin boksował ospale, dając sobie narzucić styl walki rywala. I chociaż pokonanie Szweda leżało w zasięgu naszego „półciężkiego”, do dalszych walk awansował Strom.

W półfinale wagi półśredniej Zygmunt Chychła stoczył kolejną walkę, w której nie zabrakło emocji ale i dramatycznych chwil. Jego rywalem w tej konfrontacji był Gert Strahle (Szwecja). Po pierwszej rundzie, w której przewaga – mimo lepszych warunków fizycznych Szweda – znajduje się zdecydowanie po stronie Polaka w drugiej rundzie potomek Wikingów funduje gdańszczaninowi solidnego „byka” w okolice nosa, który błyskawicznie puchnie. Sytuacja staje się nerwowa. Na szczęście Chychła szybko odzyskuje siły i podkręca tempo walki. Koniec następuje w trzeciej rundzie, kiedy to  Strahle po dwóch nokdaunach zostaje odesłany pod opiekę sekundantów.

Szansę na awans do finału mediolańskich ME miał także Alfred Paliński, który w starciu z Jensem Andesenem (Dania) wydawał się dysponować większą ilością atutów. W ringu jednak – jak czytamy w stammowskich „Pamiętnikach” – Paliński „zaciął się” i spotkanie przegrał, zdobywając ostatecznie brązowy medal.

W walce o kontynentalny championat w wadze półśredniej Zygmunt Chychła zmierzył się Hansem Kohlegerem (Austria). Po pierwszej – rozpoznawczej – rundzie, w której żaden z walczących nie uzyskał przewagi, w następnym starciu Polak mozolnie zbiera punkty i zapisuje je na swoją korzyść. W ostatniej rundzie Chychła już dominuje na ringu. Wygrywa je zdecydowanie podobnie, jak całą walkę, sięgając po mistrzostwo Europy. Jest czwartym pięściarzem, który w dziejach polskiego pięściarstwa przywdziewa insygnia championa Starego Kontynentu. Przed nim tej sztuki dokonali: Aleksander Polus, i Henryk Chmielewski (Mediolan 1937), Antoni Kolczyński (Dublin 1939) oraz Janusz Kasperczak (Oslo 1949).

Wspominając te mistrzostwa nie sposób nie zadać pytania, czy poza Zygmuntem Chychłą i Alfredem Palińskim inni nasi reprezentanci – niezależnie od uzyskanych faktycznie wyników – mieli szansę  na dotarcie do medalowego podium? I co sprawiło, że szansy tej nie wykorzystali? Myślę, że na ówczesnym etapie swoich karier boksujący w Mediolanie Polacy mogli pokusić się o lepszy wynik. O tym, że tak się nie stało zadecydowało kilka czynników. Być może jednym z nich była owa długa jazda pociągiem osobowym z Wiednia do Mediolanu w towarzystwie pątniczek. I nie o same pątniczki tutaj chodzi, tylko o koszmarne warunki w jakich przyszło naszym zawodnikom podróżować do miejsca rozgrywania mistrzostw.

Opracowanie: Janusz Stabno

Dodaj do:    Dodaj do Facebook.com Dodaj do Google+ Dodaj do Twitter.com Translate to English

KOMENTARZE CZYTELNIKÓW
 
Aby móc komentować, musisz być zarejestrowanym i zalogowanym użytkownikiem serwisu.