POBOKSOWANE #17: RIP POLSKA WAGA CIĘŻKA (1996-2021)?

Kacper Bartosiak, Opracowanie własne

2021-10-30

Po porażce Adama Kownackiego (20-2, 15 KO) z Robertem Heleniusem (31-3, 20 KO) Kacper Bartosiak pochyla się nad dogorywającym stanem polskiej wagi ciężkiej. Zapraszamy na siedemnasty odcinek cyklu "Poboksowane"

POBOKSOWANE #17: RIP POLSKA WAGA CIĘŻKA (1996-2021)?

W 1996 roku Andrzej Gołota (28-0) zameldował się na wielkiej scenie królewskiej kategorii. W kolejnych latach cztery razy bezskutecznie walczył o mistrzowskie tytuły, a w ślad za nim podążali potem kolejni - Tomasz Adamek (44-1), Albert Sosnowski (45-2-1), Mariusz Wach (27-0) i Artur Szpilka (20-1). Ćwierć wieku później Adam Kownacki (20-2) po kolejnej porażce wypadł z czołówki, prowokując do zmierzenia się z bolesną rzeczywistością. Sporo wskazuje na to, że to koniec polskich marzeń o pasie mistrza świata w wadze ciężkiej na długie lata.

POBOKSOWANE #16: FURY VS WILDER - TRYLOGIA, JAKIEJ DAWNO NIE BYŁO >>>

Od pierwszych minut rewanżowej walki Kownackiego z Robertem Heleniusem (31-3) dało się odczuć, że nad ringowymi wydarzeniami unosi się duch dawnych bojów Gołoty. Już w pierwszej rundzie po potężnym ciosie prawe oko "Babyface'a" właściwie się zamknęło, przywodząc na myśl to, z czym "Andrew" musiał radzić sobie w starciu z Mikiem Mollo (19-1) - ostatniej wygranej walce w zawodowej karierze. Jak na ironię to właśnie wtedy past-prime Gołota pokazał to, czego często brakowało mu w poprzednich bojach - psychiczną dojrzałość i wolę zwycięstwa.

W ostatniej walce Kownackiego z minuty na minutę działo się coraz gorzej. Fin dominował właściwie w każdym aspekcie - przede wszystkim bił częściej i celniej. W trzeciej rundzie Kownacki stracił punkt po kolejnym ciosie poniżej pasa, w którym trudno było dopatrzeć się złych intencji. Schemat jednak się powtarzał, a w czwartej rundzie przeciwnik zadał ponad cztery razy więcej celnych ciosów. "Adam, musisz mi coś pokazać" - apelował sędzia Celestino Ruiz, strasząc przerwaniem walki.

Koniec przyszedł w szóstej rundzie w dość niecodziennych okolicznościach. Kolejną serię ciosów Kownackiego zakończył przypadkowy cios tuż poniżej pasa, który nie wyglądał na groźne i bolesne uderzenie. "Koniec, zostałeś zdyskwalifikowany" - poinformował arbiter. Decyzję ostatecznie zmieniono na techniczny nokaut na korzyść Heleniusa, ale w świat poszedł dość jednoznaczny komunikat. "Kownacki znalazł drogę wyjścia w stylu Andrzeja Gołoty" - ocenił w mediach społecznościowych Sergio Mora, były mistrz świata, a obecnie telewizyjny komentator.

Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w ten symboliczny sposób historia zatoczyła koło. Polska obecność w poważnych rozgrywkach na wielkiej scenie wagi ciężkiej rozpoczęła się od ciosów poniżej pasa Gołoty, by ćwierć dekady później dobiec końca po podobnych uderzeniach Kownackiego. 32-letni już "Babyface" drugą porażkę z Heleniusem przypłacił pęknięciem kości oczodołu, po którym czeka go pół roku przerwy. 

Śladami Wolaka i Fonfary?

KOWNACKI JAK PAWEŁ WOLAK? >>>

Jeśli dodać do tego autodestrukcyjny wpływ ofensywnego stylu na zdrowie, to ogólny obraz wydaje się mocno niepokojący. W pierwszej walce z Heleniusem Polak wygrał trzy rundy i zdecydowanie przeważał, zanim padł ofiarą nokautu. W rewanżu to Fin wygrał każdą rundę, a zakończenie nie było przypadkiem. Może się okazać, że Kownacki na najwyższym poziomie zgasł przedwcześnie i nagle - podobnie jak wcześniej Andrzej Fonfara (30-5, 18 KO) i Paweł Wolak (29-2-1, 19 KO), inni wojownicy o bezkompromisowym stylu.

Podobieństw da się zauważyć więcej. Wolak w 2011 roku zakończył karierę po dwumeczu z Delvinem Rodriguezem (25-5-3), który był dla niego podobnym koszmarem stylowym co Helenius dla Kownackiego. Wcześniej Polak był przecież przymierzany do wielkich walki z Miguelem Cotto i Julio Cesarem Chavezem juniorem. Magazyn "The Ring" uważał go za zawodnika z TOP 10 kategorii junior średniej - podobnie jak niespełna dekadę później "Babyface'a" w wadze ciężkiej.

Kariera Fonfary była bardziej wyboista, ale w 2015 roku zaliczył najlepszy okres. Najpierw odprawił faworyzowanego Chaveza juniora (48-1-1), a potem spotkał się z Nathanem Cleverlym (29-2). Druga z tych walk była ringową wojną, którą panowie pobili rekordy wagi półciężkiej w liczbie zadanych ciosów. W kolejnym występie "Polski Książę" nieoczekiwanie przegrał z szerzej nieznanym wówczas Joe Smithem (21-1).

Brzmi podobnie? Kownacki w sierpniu 2019 roku dał przecież rekordową walkę z Chrisem Arreolą (38-5-1). W sumie do celu doszło wówczas 667 uderzeń z obu stron, a łącznie wyprowadzono 2172 ciosów - to rekord w obu kategoriach. Dodatkowo najlepszy wynik w historii wyśrubował również Arreola, który wyprowadził aż 1125 uderzeń. W kolejnej walce po tej wyniszczającej wojnie "Babyface" zmierzył się z Heleniusem i potknął się mimo statusu wyraźnego faworyta - trochę jak Fonfara ze Smithem.

Niedawna porażka z Finem boli z wielu względów. Widok pobitego Adama boleśnie uświadomił, że po 25 latach chyba naprawdę coś się skończyło. Do tej pory polskie nadzieje na zdobycie tytułu mistrza świata wszechwag płynnie przechodziły z jednego zawodnika na następnego. Zaczął Gołota, który do tej pory jako jedyny Polak zdołał nie przegrać mistrzowskiej walki, ale w dwóch z czterech prób nie miał szczęścia do sędziowskich werdyktów.

Potem nastał czas Tomasza Adamka - mistrza świata w kategorii półciężkiej i junior ciężkiej, który odbił się od wielkiego Witalija Kliczki. Okres dominacji ukraińskich braci odczuli na własnej skórze także Albert Sosnowski i Mariusz Wach. Artur Szpilka trafił już na inne czasy, ale Deontay Wilder (35-0) dopiero zdobywał renomę bezwzględnego króla nokautu o potwornym ciosie z prawej ręki.

Kariera w starym stylu

Wydawało się, że następnym kandydatem do mistrzowskiej walki prędzej czy później zostanie Kownacki. Jego kariera została zbudowana solidną pracą u podstaw. Amerykańska Polonia traktowała go jako jednego ze swoich i chętnie okazywała wsparcie na różne sposoby. Adam urodził się w Polsce, ale do USA przeniósł się jako kilkulatek i w nowym środowisku wszystko musiał wywalczyć sobie sam.

- Było ciężko... Nie było tak, że pojawił się dobry pan promotor, który uchylił mi nieba. Sam musiałem sobie wszystko wychodzić i wypracować. Na szczęście mogłem też liczyć na najbliższych - braci, rodziców, kuzynów... Bez nich nie dałbym rady. Ta droga była trudna, ale dziś widzę, że miała dużo plusów. Teraz nikt niczego ode mnie nie oczekuje, a ja mam świadomość, że sam to sobie wyszarpałem i to naprawdę coś budującego - opowiadał mi Adam w 2018 roku.

Droga Kownackiego rozpoczęła się w małych, brudnych salkach, w których często brakowało sprzętu. W początkowym etapie jego kariery łatwo zauważyć przerwy, które były spowodowane prozą życia - boks nie przynosił wówczas oczekiwanych pieniędzy, więc pięściarz często pracował na budowie, by związać koniec z końcem. Wraz z kolejnymi zwycięstwami poszerzało się grono kibiców, którzy chodzili go oglądać. To sprawiło, że pozycja Adama w bokserskim biznesie rosła.

Kluczowa dla jego rozwoju była walka z Arturem Szpilką (20-2). Rodak był kilkanaście miesięcy po porażce z Wilderem i za sprawą wrodzonej ambicji nie chciał wrócić do boksu typową "walką na odbudowę". Między pięściarzami szybko pojawiła się zła krew, ale w powszechnej opinii dominowało przekonanie, że Kownacki nie będzie gotowy na zawodnika, który w poprzednim występie bił się o mistrzostwo świata z Wilderem.

"To moje miasto!" - krzyczał "Babyface", a potem pokazał, co miał na myśli. Do ringu wniósł o wiele mniej kilogramów niż zazwyczaj (109,7), a forma była efektem obozu treningowego w Polsce. Pięściarz trenował pod okiem doktora Jakuba Chyckiego i sparował z Tomaszem Adamkiem. Miało się okazać, że tak dobrze pod względem fizycznym nie wyglądał w żadnej z kolejnych walk. Z Arreolą i w pierwszej walce z Heleniusem licznik przekroczył już 120 kilogramów...

Oczywiście sprowadzanie wszystkich problemów Kownackiego tylko do wagi to zbytnie uproszczenie. Przykład Andy'ego Ruiza (35-2) pokazuje, że zbyt szybkie zrzucenie dużej liczby kilogramów to także pewne ryzyko pod względem odporności na ciosy. A przecież Tyson Fury (31-0-1) niedawno zaprzeczył wszystkim regułom, bo na tle Wildera był lepszy gdy ważył więcej, bo po prostu znalazł swoją naturalną wagę i optymalny styl akurat na tego przeciwnika.

Co dalej z Kownackim? Przede wszystkim odkrywanie uroków podwójnego ojcostwa, a dalszej kolejności pewnie myślenie o przyszłości, która niekoniecznie musi być związana z boksem. Pojawiają się jednak pierwsze sygnały, że zarządzany przez Ala Haymona projekt PBC może dać Polakowi kolejną szansę. W takim wypadku otwarte pozostaje pytanie o szersze zmiany dotyczące choćby sztabu szkoleniowego. 

Keith Trimble zapowiadał, że w rewanżu z Heleniusem większą rolę odegra jab, a potem z niedowierzaniem kręcił głową, widząc przebieg samej walki. Być może coś mógłby zmienić jakiś nowy bodziec - w końcu Buddy McGirt w krótkim czasie potrafił wydatnie zmienić styl zmęczonego wieloma wojnami Arturo Gattiego i przestawić go na boks zza lewego prostego, o którym od dawna mówi się także w kontekście Adama.

Cokolwiek wydarzy się w kolejnych miesiącach, na ten moment trudno wyobrazić sobie powrót "Babyface'a" do czołówki. Ale jeszcze smutniej robi się, gdy spojrzeć szerzej. W TOP 100 najlepszych "ciężkich" na Boxrecu widnieje pod numerem 34 tylko Mariusz Wach (36-7, 19 KO). W drugiej setce można odnaleźć choćby Marcina Siwego (22-0, 10 KO) i Kamila Sokołowskiego (10-23-2, 4 KO), ale trudno spodziewać się, że ktoś z tego tercetu zbliży się chociażby do obecności w TOP 15 którejś z największych federacji. 

A jeszcze niedawno zawodników w wadze ciężkiej mieliśmy tylu, że otwarcie snuto marzenia o polskiej wersji turnieju WBSS… Izu Ugonoh (18-2, 15 KO) wypisał się z boksu i przeniósł się do świata MMA. Łukasz Różański (13-0, 12 KO) wybrał raczkującą kategorię bridger, ale nowego tworu federacji WBC nie uznają pozostałe federacje, a w rankingu dominują tam panowie po trzydziestce. Nad przyszłością w boksie zastanawia się także Artur Szpilka (24-5, 16 KO).

Młodych gniewnych specjalnie nie widać. Damian Knyba (4-0, 2 KO) stawia pierwsze kroki na zawodowstwie, a Jakub Straszewski wyróżnia się w gronie juniorów. Obaj to jednak w najlepszym przypadku melodia odległej przyszłości. Nie sposób przewidzieć rozwoju zdarzeń, ale jedno wydaje się pewne - tak płynnego jak do tej pory przelania polskich nadziei w wadze ciężkiej na kolejnego pięściarza nie uświadczymy po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat.

KACPER BARTOSIAK