MEKSYKAŃSCY IDOLE

Dariusz Chmielarski, bokserzy.cba.pl

2014-07-23

Jak wiadomo, boks nie zalicza się do sportów wymiernych, co rodzi określone konsekwencje. Aby zostać mistrzem świata, nie wystarczy być najlepszym, lecz trzeba zostać uczciwie ocenionym przez sędziów, co nie zawsze ma miejsce. Dodatkowo w boksie zawodowym, żeby w ogóle dostać mistrzowską szansę, bokser musi najpierw zostać wylansowany przez swego promotora, a z tym też bywa różnie. Na pewno łatwiej jest pod tym względem pięściarzom z krajów dużych i liczących się w tej dyscyplinie sportu. Ci pochodzący z państw małych i biednych najczęściej mają "pod górkę".

Współczesny boks cieszy się największą popularnością wśród Meksykanów, przy czym dotyczy to zarówno mieszkańców państwa Meksyk, jak i olbrzymiej meksykańskiej diaspory w USA. Z punktu widzenia organizatorów wielkich bokserskich gal, jak i telewizji zajmujących się ich transmisją na cały świat, mistrzowie świata pochodzący z Meksyku są więc bardzo pożądani, gdyż gwarantują dużą oglądalność. Ponieważ jednak wagi lekkie i najlżejsze nie cieszą się uznaniem w wielu innych rejonach świata (np. w Europie), to z marketingowego punktu widzenia najbardziej pożądanym bokserskim produktem stał się wybitny meksykański pięściarz (i to w barwach Meksyku, a nie USA) występujący w jednej z kategorii średnich lub ciężkich. Wobec braku takowego, kilka lat temu uznano, iż należy go w szybkim tempie wykreować.

Jednym z dwóch głównych kandydatów do miana meksykańskiego (a jednocześnie światowego) idola stał się Julio Cesar Chavez Jr (48-1-1, 32 KO), za którym stała wielka bokserska przeszłość jego ojca. Młody Chavez zadebiutował na zawodowym ringu w 2003 w wadze super piórkowej (!) i niepokonany dotarł do kategorii średniej, gdzie od 2011 jego kariera nabrała gwałtownego przyśpieszenia. Po protekcji dostał walkę z najsłabszym ówcześnie mistrzem świata Sebastianem Zbikiem i pokonał go z nieznaczną pomocą sędziów. Jego sława osiągnęła swe apogeum po trzech kolejnych udanych obronach pasa WBC przeciwko Peterowi Manfredo Juniorowi, Marco Antonio Rubio i Andy'emu Lee. Jednak przegrany z kretesem unifikacyjny pojedynek z Sergio Gabrielem Martinezem obnażył braki techniczne i szybkościowe Chaveza i wykazał, że na samej sile fizycznej popartej walecznością daleko się nie zajedzie. Trzeba przy tym dodać, że wcześniejsze sukcesy Chaveza w sporej mierze osiągnięte zostały dzięki "cudownej metodzie" odwadniania i nawadniania jego organizmu, dzięki której w dniu walki ważył z reguły 8 – 10 kg więcej niż podczas ważenia. Sprawiało to, że był zwykle w ringu 5-7 kg cięższy od rywala, co dawało mu oczywisty handicap. Ujemną stroną tych ocierających się o szarlatanerię machinacji był efekt jojo skutkujący wagą Chaveza w przerwach pomiędzy walkami na poziomie wagi cruiser jeśli nie ciężkiej. W końcu stało się oczywiste, że nie tylko średnia, ale i super średnia to kategorie dla niego praktycznie nieosiągalne, a w półciężkiej jego warunki fizyczne i siła będą bardzo przeciętne, co źle wróży dalszym aspiracjom do roli idola Meksyku.

Równolegle do sukcesów Chaveza i według podobnego schematu przebiegała kariera o 4 lata młodszego Saula Alvareza (44-1-1, 31 KO). Najmłodszy z czwórki braci bokserów i obdarzony przez naturę nietypowym w Meksyku rudym odcieniem włosów (od którego wziął się jego ringowy pseudonim Canelo) był idealnym kandydatem do wykreowania na bożyszcze Meksyku, tym bardziej że karierę zawodowego pięściarza rozpoczął już w wieku 15 lat (w wadze junior półśredniej) i 5 lat później niepokonany dotarł do cieszącej się na świecie dużą popularnością wagi junior średniej. Również w jego przypadku wyjątkową przychylnością wykazała się federacja WBC, dając w 2011 słabo jeszcze sprawdzonemu małolatowi title shota do wakującego pasa i wyznaczając mu niezbyt wymagającego rywala w osobie Matthew Hattona. Po jego pokonaniu Canelo kilkakrotnie z powodzeniem bronił mistrzowskiego tytułu przeciwko ringowym weteranom. Chociaż niewątpliwie bardziej utalentowany od Chaveza, Alvarez długo pozostawał w jego cieniu i dopiero wpadka jego konkurenta z Martinezem sprawiła, iż w Meksyku stał się bokserskim numerem jeden. Jego opiekunowie i promotorzy sami chyba uwierzyli wówczas w stworzoną przez siebie legendę i zaczęli go konfrontować z przeciwnikami o bardzo wysokich umiejętnościach technicznych. W starciach tych Canelo wypadł grubo poniżej oczekiwań, a chyba nawet poniżej obiektywnych możliwości. Z Austinem Troutem i Erislandym Larą wygrał jedynie dzięki przychylności sędziów, a przez Floyda Mayweathera Juniora został wręcz zdeklasowany, obok braków w bokserskim rzemiośle demonstrując też chwiejną psychikę i rażące błędy taktyczne. Podobnie do Chaveza coraz bardziej odbierany jest przez kibiców jako "sztuczny twór marketingowy".

Paradoksalnie w czasie gdy wspomagane gotówką i układami kariery dwóch największych meksykańskich gwiazd ringu zaczęły się chwiać, rozbłysł samoistnie talent innego reprezentanta tego kraju, a mianowicie 23-letniego zaledwie Gilberto Ramireza Sancheza (29-0, 23 KO). Ten pochodzący z Mazatlan pięściarz o przydomku El Zurdo (Mańkut) posiada doskonałe naturalne predyspozycje do uprawiania boksu w postaci rewelacyjnych warunków fizycznych, potężnej siły ciosu i odwrotnej pozycji. Dochodzi do tego całkiem dobra szybkość i ruchliwość oraz szybko czynione postępy w zakresie techniki. Mierzący aż 189 cm wzrostu Ramirez długo boksował w kategorii średniej, ale pełnię swych możliwości zademonstrował zwłaszcza w 2014 po przejściu do wagi super średniej. Najpierw znokautował w 1. rundzie bardzo solidnego (nigdy wcześniej nie przegrał przed czasem) i silnego fizycznie Dona Moutona, potem rozbił w ciągu pięciu rund cenionego i wysoko klasyfikowanego Giovanniego Lorenzo, by w ostatnią sobotę w Macao w ciągu dwóch minut rozprawić się z mającym opinię twardziela Australijczykiem o samoańskich korzeniach Juniorem Talipeau. Porównując obecny boks Ramireza z jego występami sprzed 2-3 lat można dostrzec wielkie różnice. To już nie jest osiłek polujący na jeden kończący cios, lecz technicznie zaawansowany pięściarz, który nokautuje "od niechcenia". Oczywiście Ramirez nie jest jeszcze bokserem w pełni sprawdzonym (szczególnie odnośnie odporności na ciosy), ale można dostrzec tkwiący w nim olbrzymi potencjał, który docelowo może go doprowadzić na szczyt kategorii półciężkiej. Być może nadeszła już pora, by rozdający karty w profesjonalnym boksie postawili krzyżyk na Chavezie i Alvarezie, a w zamian skupili się na ich młodszym rodaku.

Jest jeszcze jedna przyczyna, dla której Gilberto Ramirez Sanchez wydaje się być bardziej predestynowany do roli idola od Chaveza i Alvareza. Ten chłopak jest po prostu nieprzeciętnie przystojny. Kiedy wchodzi na ring w meksykańskim kapeluszu, można łatwo go sobie wyobrazić w tytułowej roli kolejnego filmu o przygodach Zorro. Pucułowaci i posiadający wyraźne skłonności do nadwagi Chavez i Alvarez mogliby w przyszłości aspirować jedynie do roli sierżanta Garcii.

Więcej tekstów autora przeczytasz na jego blogu bokserzy.cba.pl >>>