RINGOWE EPOPEJE IV: HOLYFIELD vs BOWE

Tomasz Ratajczak, Opracowanie własne

2013-06-03

Gdy obecnie coraz częściej pojawiają się krytyczne głosy pod adresem Evandera Holyfielda i Riddicka Bowe, którzy pogrążeni w kłopotach finansowych chwytają się coraz bardziej kontrowersyjnych pomysłów na podreperowanie swoich portfeli warto przypomnieć, że mamy do czynienia z pięściarzami zaliczanymi do największych mistrzów wagi ciężkiej w historii zawodowego boksu. Ci dwaj wspaniali czempioni stworzyli na początku lat 90. ubiegłego wieku ringową trylogię, która była godna nie tylko tej wspaniałej dekady w dziejach wagi ciężkiej, ale wielu porównuje ją nawet do mającej wręcz legendarny status trylogii wcześniejszej o 20 lat, którą w ringu stoczyli Muhammad Ali i Joe Frazier. Wielki Bert Sugar uznał nawet trylogię Holyfield vs Bowe za trzecią na jego liście najwspanialszych ringowych epopei w dziejach boksu. Nie zamierzam zastanawiać się nad tym, czy takie porównanie ma sens, pragnę jednak w kolejnym odcinku naszego cyklu Ringowych Epopei przypomnieć starszym a przedstawić młodszym Czytelnikom BOKSER.ORG wspaniałe zmagania dwóch tytanów wagi ciężkiej.

Video: trylogia Holyfield vs Bowe>>>

Evander Holyfield, były niekwestionowany mistrz świata wagi cruiser, przeszedł w 1989 roku do królewskiej kategorii i szybko sięgnął po pasy IBF, WBC i WBA, deklasując pogromcę Tysona, Jamesa Douglasa. Potem jednak spadła na niego fala krytyki z powodu doboru pretendentów w kolejnych obronach, w których pokonał uznawanych za weteranów Georga Foremana i Larry’ego Holmesa oraz nie zaliczającego się do ścisłej czołówki Berta Coopera, który zdołał nawet rzucić mistrza na deski. Wszystko miała zmienić walka w 1992 roku, z powracającym po sensacyjnej porażce Tysonem, ale „Żelazny Mike” został skazany za gwałt i w tej sytuacji wybór Holyfielda padł na srebrnego medalistę olimpijskiego z Seulu, Riddicka Bowe, który kilka miesięcy wcześniej wygrał eliminator federacji WBA.

Do pierwszego z trzech starć Holyfielda z Bowe doszło 13 listopada 1992 roku w Thomas & Mack Center w Las Vegas. Tą walką „The Real Deal” zamknął usta wszystkim krytykom, choć przegrał ją jednogłośnie. Ale udowodnił, że naprawdę jest pięściarzem wielkiej klasy, a punktacja dwóch sędziów dających mu zaledwie trzy zwycięskie rundy była moim skromnym zdaniem krzywdząca. Najbliższy prawdy był Chuck Giampa, który uznał, że czempion wygrał pięć rund. Były to początkowe rundy tego pojedynku, gdy Holyfield zaskakiwał pretendenta szybkością i bił celnie swoje straszliwe sierpy w półdystansie. Jednak z biegiem czasu zaczęła się zarysowywać wyraźna przewaga Bowe’a, który górował nad mistrzem warunkami fizycznymi (11 cm wyższy, 7 kg cięższy, 17 cm większy zasięg ramion) oraz siłą ciosu. Walka była niesłychanie dynamiczna i widowiskowa, obfitująca w liczne wymiany naprawdę ciężkich uderzeń. W 7 rundzie Holyfield został pierwszy raz mocno zraniony kapitalnym prawym podbródkowym rywala, ale nie odebrało mu to animuszu. Aż doszło do 10 rundy, jednej z najwspanialszych rund w historii boksu, którą nawet oglądając po raz setny, będziecie podziwiali na stojąco. Bowe zamroczył Holyfielda potężnym prostym, a za chwilę chwiejącego się i próbującego klinczować mistrza łupnął prawym hakiem, poprawił lewą i ruszył do frontalnego ataku. Na słaniającego się przy linach Holyfielda spadła prawdziwa nawałnica ciosów i do dziś zastanawiam się, jak on to przetrwał. Ale jeszcze bardziej zastanawiam się, jak Holyfield zdołał zrobić coś jeszcze bardziej niewiarygodnego – otóż mistrz przed chwilą będący „jedną nogą w grobie, a drugą na skórce od banana”, przeszedł do kontrataku! Wstrząsnął pretendentem prawym sierpowym i zmienił się z ofiary w bezlitosnego kata. 17 tysięcy ludzi wstało na trybunach, a odgłos aplauzu przetaczał się jak grom po Thomas & Mack Center! Bowe zaczął odpowiadać na ten atak, doszło do kolejne wymiany przerwanej przez gong! Uff, oczywiście nikt nie był zaskoczony, gdy magazyn The Ring uznał to niesłychane starcie za rundę roku. Kto wie, czy nie była to runda dekady…

Potem jednak w ringu zdecydowanie dominował już Bowe, który w 11 rundzie miał nawet mistrza na deskach i nie było wątpliwości – zdetronizował Holyfielda, zostając nowym, niekwestionowanym czempionem wszechwag. The Ring docenił nie tylko 10 rundę, ale cały pojedynek w pełni zasłużenie honorując tytułem Walki Roku. Jednak Bowe szybko spotkał się z krytyką z powodu doboru rywali do pierwszych obron oraz zrzeczenia się pasa WBC za odmowę walki z Lennoxem Lewisem. Odprawił błyskawicznie przed czasem byłego mistrza WBA Michaela Dokesa i cenionego, lecz jednak journeymana Jesse Fergusona (którego karierę zakończył zresztą nasz Andrzej Gołota). Reputację nowego mistrza mógł uratować tylko rewanż z Holyfieldem.


Do ich drugiej walki doszło niemal w rocznicę pierwszej, 6 listopada 1993 roku, także w Las Vegas, tylko w Pałacu Cezarów. Podobnie jak w pierwszym pojedynku początkowo inicjatywa należała do Holyfielda, a Bowe stopniowo się rozkręcał i kto wie, jaki obrót przybrałaby ta walka, jednak w 7 rundzie doszło do jednego z najbardziej nieoczekiwanych wydarzeń w historii boksu. Tuż obok ringu… wylądował spadochroniarz, niejaki James Miller, zwany Fan Man. Doszło do wielkiego zamieszania, dowcipniś został wyciągnięty z ringu i zlinczowany przez wściekłych kibiców. Skończyło się to dla niego pobytem w szpitalu i sporą grzywną. Walkę wznowiono po ponad dwudziestu minutach. Bowe rzeczywiście zaczął odrabiać straty, ale prawdopodobnie nie mógł już wejść w odpowiedni rytm walki po tym kontrowersyjnym zajściu i ostatecznie uległ Holyfieldowi na punkty, głosami dwa do remisu, doznając jedynej porażki w zawodowej karierze. To był chyba początek długiego końca wielkiego pięściarza. Zdobył jeszcze w 1995 roku pas WBO, wtedy dopiero pracującej na uznanie federacji, ale zwakował go po pierwszej udanej obronie. Holyfield tymczasem stracił pasy IBF i WBA odbite z rąk Bowe’a już w kolejnej walce, z Michaelem Moorerem. Wydawało się, że dopełnienie listopadowej trylogii jest dobrym pomysłem i tak się stało.


Prawie dokładnie trzy lata po ich pierwszej walce, a dwa po drugiej, Holyfield i Bowe spotkali się w ringu po raz trzeci, 4 listopada 1995 roku znów w Pałacu Cezarów w Las Vegas. Tym razem był to pojedynek bez stawki, choć ze względu na klasę obu rywali zakontraktowany na mistrzowskie 12 rund. Tym razem role nieco się odwróciły, gdyż to Bowe miał przewagę w początkowej fazie walki, a Holyfield zaczął dominować z biegiem czasu, rzucając nawet rywala w szóstej rundzie na deski. Był to pierwszy nokdaun w karierze „Big Daddy’ego”, który znalazł się w poważnych opałach i zanosiło się nawet na to, że Holyfield wygra po raz drugi. Jednak nic z tego! W 8 rundzie, gdy Bowe przegrywał u wszystkich sędziów na punkty trafił w wymianie krótkim prawym, posyłając Holyfielda na deski. „The Real Deal” wstał wyraźnie zamroczony i gdy sędzia Joe Cortez wznowił walkę, padł ponownie, tym razem po dwóch straszliwych bombach, przegrywając po raz drugi z Bowem i po raz pierwszy w karierze przed czasem.


Wydawało się, że kariera Holyfielda zmierza ku końcowi, a Bowe’a nabierze impetu. Nic bardziej mylnego! Holyfield powrócił po kilku miesiącach zwycięstwem nad mającym polskie korzenie Bobbym Czyzem, by niemal rok po zakończeniu ringowej epopei z Bowe odzyskać tytuł mistrza świata wagi ciężkiej w pamiętnej walce z Tysonem. Prawdziwy schyłek kariery przyszedł dla Holyfielda dopiero kilka lat później, choć jak wiemy z uporem trwa w tym stanie do dziś. Natomiast „Big Daddy” po zwycięskim zakończeniu trylogii z Holyfieldem zmierzył się w ringu z pięściarzem, który de facto zakończył jego karierę. Tym człowiekiem był młody Polak Andrzej Gołota, zwany w owej epoce czarnych mistrzów Wielką Nadzieją Białych. Ale to już zupełnie inna historia…