WALKA O WICEMISTRZOSTWO ŚWIATA

Rafał 'Rogal' Rogacki, Przemyślenia własne

2012-09-29

Przedstawiamy Wam kolejny artykuł naszego czytelnika pod tytułem "Walka o wicemistrzostwo świata". Zapraszamy do lektury "Rogala".

Jeden krótki moment potrafi zdefiniować całą karierę sportowca. Jan Tomaszewski miał swoje Wembley, Władysław Kozakiewicz Moskwę, James „Buster’ Douglas Tokio. Hasim Rahman ma swoje Carnival City i cios, który 11 lat temu na zawsze zmienił jego dorobek zawodowego pięściarza. Teraz w Hamburgu Rahman znów poszuka takiego cudownego uderzenia, ale czy ma szansę na ponowne wstrząśnięcie bokserskim światem?

Pamiętam jak wczesną wiosną 2001 roku dowiedziałem się, że to właśnie Hasim Rahman będzie następnym challengerem dla będącego wówczas na szycie Lennoxa Lewisa. Pierwsza moją myślą było: kto to jest u licha ten cały Rahman? Lennox szedł wtedy od zwycięstwa do zwycięstwa, niszcząc po kolei czołówkę wagi ciężkiej lat 90. (Gołota, Briggs, Holyfield, Grant, Botha, Tua)  i nie mogłem się nadziwić, że na kolejnego oponenta wybrano mu zawodnika, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Fakt, że z boksem byłem związany dopiero 5 lat, jednak Rahman faktycznie nie był nikim szczególnym, nikim kto teoretycznie nadawał się na pretendenta w ówczesnej elitarnej, trudnej wadze ciężkiej.

To miała być łatwa walka. Wolna obrona, dla utrzymania pasów i aktywności, przy okazji wielki boks miał ponownie zawitać do Afryki. Lennox był niekwestionowanym mistrzem i nikt nie przewidywał jego przegranej (bukmacherzy obstawiali zwycięstwo Lewisa w przygniatającym stosunku 14:1). Sam czempion był wyjątkowo pewny siebie. Ochrzcił się przydomkiem „Lew”,  zamiast trenować kręcił sceny do „Ocean’s 11”, zignorował okres aklimatyzacji i chyba każdy pamięta jak po dwóch rundach oddychał już tzw. „rękawami”.

Potem był szok. Piekielny prawy sierpowy, prosto na brodę mistrza. Świat boksu zamarł, a ja zorientowałem się, że nigdy nie wolno skreślać nikogo na starcie. Pasy WBC, IBF i IBO powędrowały w ręce Hasima Rahmana, który na kartach bokserskiej historii już zawsze będzie wymieniany jako mistrz świata wagi ciężkiej.

Te czasy jednak dawno minęły. Siedem miesięcy po tamtym sensacyjnym nokaucie sytuacja w królewskiej kategorii powróciła do normy, gdy „zdecydowany, ale uczciwy” Joe Cortez wyliczył do dziesięciu turlającego się po macie ringu Rahmana, a Lennox odzyskał swoje – jak to mówił – jedynie pożyczone Amerykaninowi mistrzowskie trofea.

Od tamtego czasu Hasim „The Rock” Rahman (50-7-2-1nc, 41 KO) nie odniósł żadnego ważnego zwycięstwa i nie zdołał ponownie wspiąć się (mimo prób) na tron swojej kategorii. Przegrywał za to z Holyfieldem (nigdy wcześniej ani później nie widziałem takiej dziwacznej kontuzji), Johnem Ruizem, Olegiem Maskajewem, Władimirem Kliczko i remisował po dobrych walkach z Tuą oraz Toneyem. Wzbogacił się również o 15 zwycięstw, jednak wśród nazwisk pokonanych rywali trudno szukać zawodników światowego formatu, może za wyjątkiem Kali Meehana i Monte Barretta. Przez tę przeszło dekadę, odkąd Lennox huknął plecami o matę na afrykańskiego ringu, Rahman z boksera będącego zawsze krok za czołówką, stał się bokserem nadal będącym krok za czołówką, ale już porozbijanym, wolnym, bez tego prądu, błysku, który charakteryzuje głodnych sławy, niebezpiecznych pięściarzy.

Kompletny upadek „The Rock" zaliczył we wspomnianym starciu z młodszym z braci Kliczko. Zupełnie bez pomysłu, bez energii, bez woli zwycięstwa, dawał się regularnie obijać Ukraińcowi, zanim w 7. rundzie Tony Weeks oszczędził mu dalszego lania. Warto dodać, że w przedostatniej, 6. rundzie do celu doszedł dosłownie jeden cios Rahmana i nawet porady Buddy’ego McGirta w przerwie, aby zamienił pojedynek w bójkę (dosłowny cytat: „dog fight”) zdały się na nic. Rahman miał już dawno stępione kły, nie miał ani czym ugryźć, ani za bardzo ochoty aby to zrobić. Wydawało się, że jego kariera jest skończona.

W międzyczasie... na scenie wagi ciężkiej pojawił się Aleksander Powietkin (24-0-0, 16 KO), który podczas gdy Rahman rozmieniał swoją sławę na drobne, on zdobywał kolejne laury na ringach amatorskich. Mistrzostwa kraju, Europy, złoty medal mistrzostw świata i w końcu pierwsze miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w Atenach zwiastowały nadejście do grona profesjonałów poważnego, silnego i znaczącego gracza. Tak też stało się w 2005 roku, kiedy Rosjanin zasilił szeregi grupy Sauerlanda.

Jednak kariera zawodowca w wykonaniu Powietkina była i jest trochę "nijaka". Wprawdzie pokonał kilku dobrych zawodników (Larry Donald, Byrd, Chambers po trudnej i ciekawej walce ), by w końcu wywalczyć pas WBA „World” (takie „wicemistrzostwo świata”...), pokonując cenionego Rusłana Czagajewa, ale chyba nigdy nie spełnił pokładanych w nim przez kibiców i promotora nadziei.

Walki „Saszy” nie porywają publiczności,  brak mu tego błysku, który w boksie charakteryzuje największych. Nie widać w jego dokonaniach tej iskry, tego ognia, który potrafi porwać ze sobą świadków bokserskich zmagań. Powietkinowi nie udało się  jak dotąd odnieść żadnego wyrazistego, mocnego i przekonującego zwycięstwa nad drugim klasowym zawodnikiem.

Ostatnia potyczka z Marco Huckiem przyniosła jeszcze więcej wątpliwości. Rosjanin zgubił w niej kondycję jak Lewis w Carnival City, tyle że nie grał wcześniej w filmach i nie musiał się nigdzie aklimatyzować. Coś nie zagrało w przygotowaniach, co jest niedopuszczalne na tym poziomie rywalizacji. Wprawdzie po ostatnim gongu walki z dominatorem wagi cruiser to ręka Aleksandra powędrowała do góry, ale wielu – łącznie ze mną – widziało pierwszą porażkę mistrza olimpijskiego z Aten.

Choć statystyki ciosów wyprowadzonych/trafionych wskazują, że to „wicemistrz” WBA powinien być górą w tamtym starciu, to jednak optyczną przewagę miał Niemiec, który dokonał większego spustoszenia w szeregach rywala. Powietkin zebrał więcej ciężkich ciosów, to on był w tej walce zagrożony, to on przechodził widoczne kryzysy i w moich oczach walkę przegrał.  

To był bardzo ciężki pojedynek dla Powietkina. Teraz, niejako na przetarcie, za pretendenta będzie miał Hasima Rahmana. Jeżeli ktoś zastanawia się jakim cudem ten weteran zyskał status challengera do światowego prymatu, to znaczy iż zastanawia się nad tym razem ze mną. Wprawdzie jak kiedyś bardzo celnie powiedział Przemysław Saleta „nie w każdej walce trzeba walczyć o życie”, to jednak kandydatura Amerykanina jest mówiąc delikatnie – wątpliwa.

Czego możemy się spodziewać? Systematycznego, jednostronnego obijania Amerykanina. Nie wierzę, że „The Rock” nagle obudził w sobie drugą młodość i narzuci swój styl walki Powietkinowi. Raczej widzę go polującego na jeden mocny cios, jakiś cep bity „zza pleców”, który mógłby powalić Aleksandra na deski. Problem w tym, że Rosjanin udowodnił już, że ma mówiąc kolokwialnie mocny łeb, a taki cios jak wyszedł Rahmanowi dawno temu w Afryce wychodzi raz w ciągu całej kariery, jeżeli wychodzi w ogóle.

Wydaje mi się, że zobaczymy Hasima człapiącego za podwójną gardą, z rzadka tylko rzucającego obszerne kujawiaki na drugą szczelną zasłonę – gardę Powietkina. Rosjanin zapewne zadba o to, żeby przypomnieć rywalowi gdzie ma schaby oraz wątrobę, na pewno będą chcieli razem ze swoim narożnikiem odebrać mu ciosami na dół ochotę do jakiegokolwiek wysiłku. Po takich 3-4 osłabiających Amerykanina rundach, Powietkin na pewno poszuka zakończenia przed czasem i najprawdopodobniej zamęczy atakami Rahmana, zmuszając go do pozostania w narożniku, albo dając sędziemu powód do zastopowania walki po kolejnej serii uderzeń.

Powietkin jest lepszy w każdym elemencie pięściarskiego rzemiosła. Jest dużo lepiej wyszkolony, ma większy repertuar uderzeń, lepszą pracę nóg, jest młodszy, świeższy, bardziej głodny sukcesów. Jedyne co daje cień szansy Rahmanowi na zwycięstwo to jego siła, choć ta w parze z brakiem szybkości nie powinna być zagrożeniem dla Rosjanina. Po prostu jego akcję będą sygnalizowane i czytelne, a Powietkin za długo siedzi w tym biznesie, żeby dać się złapać jakimś nawet mocnym, lecz wolnym ciosem. Ale gdyby takie uderzenie doszło celu... mówiłem już, że nie wolno nigdy nikogo skreślać?

Prognozuję nokaut techniczny między 5 a 9 rundą na korzyść Rosjanina po statycznej, nieciekawej walce i czuję, że Hasim Rahman chyba w końcu ogłosi zakończenie swojej ciekawej, długiej przygody z boksem. Mam nadzieję, iż gdy już sprawca jednej z największych sensacji we współczesnym boksie zostanie odprawiony z zasłużonym kwitkiem, Powietkin w końcu skrzyżuje rękawice z kimś z topu obecnej wagi ciężkiej. Tak bym mógł zapowiedzieć pojedynek, w którym pojawią się jakieś rumieńce. Nie liczcie na nie w sobotę. To smutne, że takie walkie odbywają się w dzisiejszych czasach pod szyldem „mistrzostwa świata”...

A tak na marginesie, to węszę sytuację, w której głównym bohaterom gali w Hamburgu cały show ukradną ścierający się w walce o mistrzostwo Europy, broniący pasa Kubrat Pulew i Aleksander Ustinow. Jakby to powiedział Michael Buffer, w tym pojedynku „somebody’s 0 has got to go!” (bo obaj są niepokonani). Takie starcia zawsze dostarczają więcej emocji, a ci Panowie dodatkowo mają czym uderzyć. Radzę więc otworzyć piwo i chipsy dużo wcześniej niż przed walką wieczoru, mamy bowiem na horyzoncie prawdziwe „starcie drwali”. A wiadomo co się dzieje, jak drwale wkraczają do akcji: coś mocno i z hukiem ląduje na ziemi. Dziwne przeczucie podpowiada mi, że będzie to wielki jak dąb Ukrainiec...

Rafał „Rogal” Rogacki