ZANDUKELI: JAKO AMATOR BYŁEM LEPSZY, BO TRAKTOWALI MNIE JAK 'RUSKA'

Bartłomiej Czekański, Słowo Sportowe

2010-09-03

Z nożem przy szyi

- Kiedy zaczynałem pracować  we Wrocławiu jako ochroniarz, to od razu mogłem stracić  życie. Przystawiono mi naraz trzy noże do gardła i otoczyli mnie koleżkowie z bejsbolami oraz pit bullami. A przecież ja tu przyjechałem tylko boksować – opowiada trochę niedoceniany, ale być może najbardziej utalentowany wrocławski pięściarz zawodowy, Gruzin Tariel Zandukeli (11-0-2, 3 KO).

Tariel dzięki protekcji jednego z profesorów wrocławskiego AWF, znajomego jego rodziców, zjawił w Stolicy Dolnego Śląska w tutejszej Gwardii jako 19-latek. Przywiozła go mama, która kiedyś była księgową w jednym z gruzińskich ministerstw, a potem prowadziła sklepy z perfumami i różne interesy finansowe. Zamieszkała z synem w wynajętym mieszkaniu na wrocławskim Rynku, a kiedy po dwóch tygodniach wróciła do Tbilisi, to młody Zandukeli przeniósł się do pokoju w dość obskurnym hoteliku klubowym Gwardii przy Krupniczej.

W Gruzji był 10 razy mistrzem kraju juniorów, a dwukrotnie wystąpił na młodzieżowych mistrzostwach Europy. Gwardyjski trener Ryszard Furdyna wiedział więc, że ma do czynienia z niepospolitym talentem. Tyle, że na początku Tariel zmęczony podróżą, zagubiony w nowym środowisku, prezentował się na treningach dość przeciętnie. Ale jak już się rozkręcił... Okazało się, że ma niesamowitą tzw. pracę nóg. Po prostu fruwał po ringu, był szybki, a do tego potrafił przyłożyć. Już bodaj w swojej drugiej walce w barwach Gwardii w meczu z Hetmanem Białystok tak grzmotnął doświadczonego i cenionego Mirosława Nowosadę, że ten po gongu nie wiedział jak trafić do swego narożnika. Ci co byli wtedy w hali na Krupniczej pamiętają to do dziś. Potem w Środzie Śląskiej, też na lidze, Zandukeli został okradziony przez sędziów punktowych ze zwycięstwa nad utalentowanym Grzegorzem Proksą, który był lansowany, jako polska nadzieja na igrzyska olimpijskie. Ale Proksa zagrał działaczom z PZB na nosie i prysnął na zawodowstwo.

Zandukeli został zaproszony do udziału w prestiżowym turnieju Feliksa Stamma i wygrał nawet półfinał w wadze 69 kg. Jednak do pojedynku o złoto już nie wyszedł, bo w tym czasie w szpitalu zakładano mu gips na złamaną rękę. Przymierzano go do reprezentacji Polski na mistrzostwa Europy i na igrzyska olimpijskie, próbowano mu więc załatwić nasze obywatelstwo. Jednak z kancelarii prezydenta przyszła odpowiedź, że na to jeszcze za wcześnie. Ciekawe, że dla wielu innych sportowców nie było za wcześnie (choćby dla Olisadebe, Rogera „Perejro”, czy żużlowca Holty). Tak więc do dziś Zandukeli pozostaje Gruzinem, acz wciąż mieszka we Wrocławiu.

Nie miał więc co liczyć na stypendium kadrowe, Gwardia też płaciła grosze. Po rozegraniu 30 walk amatorskich w Polsce (a w sumie ma ich na koncie 145, w tym 90% wygranych) postanowił pod koniec 2006 roku poszukać chleba na zawodowstwie. Załapał się do grupy Andrzeja Gmitruka. Od początku było coś nie tak. Już po dwóch tygodniach przygotowań wystawiono Tariela w Ostródzie w jego zawodowym debiucie przeciw Ukraińcowi Wynnyczenko.

- Mistrz świata to nie był, ale to twardy zawodnik, za twardy dla mnie jak na debiut. Wygrałem, lecz czułem się mocno rozbity, zdychałem, nie mogłem ustać na nogach. Czy przez dwa tygodnie można się nauczyć boksu zawodowego? A przecież ja też nie byłem jakimś championem olimpijskim, choć twierdzę, że trochę talentu do tego sportu mam. Jako pierwszych czterech rywali na profesjonalnym ringu podstawiono mi zakapiorów z Ukrainy. Nie chcieli się przewracać ze strachu przede mną. Z dwoma z nich ledwie zremisowałem. To mnie zdołowało psychicznie, gdyż tak się nie zaczyna wielkiej kariery na zawodowstwie. Trudno mi było potem się podnieść. Od samego początku byłem źle prowadzony i promowany. Wracam sobie z Gruzji, w ogóle nie jestem w treningu, a tu dostaję telefon od Gmitruka, że za dwa tygodnie mam kolejny pojedynek. Do ostatniej chwili nie wiedziałem czy wychodzę do mańkuta, czy praworęcznego. Innym razem pan Andrzej, jak myślę, wiedział, że nie będę walczył, bo nie załatwiono dla mnie rywala (lub nie chciano), ale do końca trzymano mnie na obozie przygotowawczym, pewnie jako sparingpartnera dla innych, nawet wchodziłem na wagę, tylko nie wiadomo po co, skoro walki nie było. Traktował mnie więc jak przysłowiowego "Ruska". Były też kłótnie z Gmitrukiem, że za dużo biegam po ringu, a to przecież mój naturalny atut. Próbowali ze mnie zrobić mańkuta, co mogło się udawać w amatorstwie, lecz już nie na zawodowstwie. Poza tym, za długo przebywałem na obozach bez trenera Ryszarda Furdyny, który wie co potrafię i co jest dla mnie najlepsze. W czasie walki często zmieniał taktykę, ja "uruchamiałem" nogi i wygrywałem w ładnym stylu. Nie płacono mi stypendium, a jedynie za stoczone pojedynki. Najwięcej zarobiłem 8 tys. zł za występ na gali w katowickim Spodku, na której swoje walki (osobno) mieli także Gołota i Adamek. Generalnie było słabo z kasą i zamiast koncentrować się  na boksie, ja martwiłem się o swój byt i pobyt w Polsce. To wszystko było takie niepewne. Odszedłem więc z grupy Andrzeja Gmitruka. Teraz może powalczę dla poznańskiego teamu Jurka Baranieckiego. Na razie jestem wolnym strzelcem – opowiada Zandukeli. Jego problemem wciąż są częste kontuzje, niegdyś ręce, teraz łuki brwiowe.  

Kiedyś w Polsce, biednie, bo biednie, ale żył tylko z boksu. Obecnie codziennie jest ochroniarzem w Creatorze, czasem stoi też na bramce w Daytonie z Dimą Lenkowem.
 
- Teraz jestem już bardzo doświadczonym ochroniarzem i wiem, jak unikać i rozładowywać sporne sytuacje, ale na początku o mało mnie nie zamordowano. Nie chciałem kiedyś wpuścić na zamkniętą imprezę kilku cwaniaczków. Kazali sobie przynieść piwo z baru. Nie jestem kelnerem – odpowiedziałem im. Wrócili po 2 godzinach w ośmiu z bejsbolami i pit bullami. Trzech przystawiło mi noże do gardła. Rzekłem im, że jeśli mnie dotkną, to znajdę każdego z nich i zabiję. "Wariat" - popukali się w głowę, ale zanim przyjechali z odsieczą moi koledzy, których zdążyłem jakoś zawiadomić, to napastnicy już zblatowali, czyli chcieli zgody – wspomina Tariel.

Kiedy było mu u nas ciężko, to myślał, że będzie musiał wrócić do Gruzji.

- Stamtąd szybko bym uciekł gdzieś indziej. Oni są 20 lat za Europą. Kwestia mentalności. Nie mówię, że mam tam źle. Z siostrą przejęliśmy interesy po mamie, która zmarła ponad rok temu, acz sklepy zamknęliśmy. Pewnie nie uwierzycie, ale wraz ojcem, który jest już wiekowy i z siostrą, mieszkamy tam (czasem wpadam do Gruzji) w dwupoziomowym mieszkaniu w bloku, które liczy sobie 280 metrów kwadratowych, ma 11 pokojów, 3 toalety i 2 prysznice. Moja żona, Polka, była już ze mną 3 razy w Gruzji i dopiero jak zobaczyła to mieszkanko, to dała wiarę. Ale to nie Europa, a ja mimo tych wszystkich trudności czuję się wrocławianinem – zakończył niespełniony na razie, lecz za to wielce utalentowany bokser Tariel Zandukeli.

Bartłomiej Czekański, Słowo Sportowe