THRILLER W MIEŚCIE ANIOŁÓW

Łukasz Dynowski, Informacja własna

2009-06-29

Wychodząc do ringu w Staples Center w rytm utworu "Thriller" Victor Ortiz (24-2-1, 19 KO) nie tylko oddał hołd Michaelowi Jacksonowi, ale, jak się okazało, zawczasu zdefiniował wydarzenia ringowe. Tyle tylko, że dreszczy nie wywoływały, jak niektórzy wieszczyli, niebagatelne umiejętności Ortiza, a destruktywna wymiana ognia, którą po wielu zwrotach akcji ostatecznie wygrał zawodnik z mniej docenianym arsenałem, Marcos Maidana (26-1, 25 KO).

Pierwszych sto sekund nie zapowiadało niespodzianki. Pięściarz z Ameryki Południowej wprawdzie nieźle rozpoczął, ale wkrótce nadział się na potężną kontrę prawym i był po raz pierwszy liczony. Po powstaniu, w myśl zasady mówiącej, że najlepszą obroną jest atak, Maidana szybko wziął się do roboty i sam błyskawicznie posłał przeciwnika na matę. Z pierwszych rzędów podnieśli się zaniepokojeni promotorzy, Shane Mosley i Oscar De La Hoya, którzy próbowali uspokoić swego podopiecznego. Ten nogi miał niczym z waty, ale zdołał uniknąć kilku kolejnych ciosów oponenta i ku uciesze rozentuzjazmowanego tłumu zaczął odpowiadać, już do końca rundy współtworząc niezwykle efektowne widowisko.

Emocji nie zabrakło również w drugim starciu, choć poziom dramaturgii, co zrozumiałe w kontekście poprzednich trzech minut, nieco spadł. Na deskach lądował już tylko Argentyńczyk, ponownie po kontrujących prawych sierpowych. Wyglądało na to, że dwa nokdauny z drugiej rundy wywarły na Maidanie większe wrażenie niż liczenie z poprzedniego starcia, lecz w samą porę rozbrzmiał gong i „El Chino” mógł spokojnie udać się do narożnika na zasłużoną minutę odpoczynku.

W rundach trzeciej i czwartej tempo się uspokoiło, a kibice mogli spokojnie oglądać przebieg wydarzeń w ringu, odpoczywając od zrywów radości z początku walki. Wszystko wróciło jednak do normy w piątej rundzie, stojącej pod znakiem emocjonujących wymian. Lepiej się w nich prezentował będący w swoim żywiole Maidana. Najpierw lewym sierpem rozciął łuk brwiowy faworyta publiczności, a w samej końcówce dwoma potężnymi prawymi solidnie wstrząsnął Amerykaninem.

W narożniku sztab Ortiza pytał się zawodnika, czy przerwać walkę. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony pięściarza dał jasno do zrozumienia, że w jego głowie pojawiło się zwątpienie i koniec jest już bliski. Maidana zwietrzył szansę i wraz z rozpoczęciem szóstego starcia ruszył do ataku, raz po raz odpalając bomby z prawej. Po niespełna trzydziestu sekundach zrezygnowany Ortiz wylądował na macie i choć zdołał się z niej dźwignąć, zaraz machnął ręką na znak kapitulacji. Sędzia ringowy skonsultował się jeszcze z lekarzem i przerwał pojedynek.

Po meczu, gdy argentyński narożnik w stylu charakterystycznym dla piłkarskich stadionów świętował sukces, pokonany jasno mówił, że dał się ponieść emocjom i wykazał się zwykłą głupotą, chcąc za wszelką cenę znokautować rywala. Zapytany z kolei o to, co spowodowało, że przestał walczyć, odpowiedział, że był zamroczony, a poza tym nie chce tracić zdrowia. Niezmiernie rzadko słyszy się takie wyznania z ust zawodowego pięściarza, w którego zawód ból jest niejako wkalkulowany, ale mimo wszystko trudno jest odmówić Ortizowi serca do walki. Wystarczy rzucić okiem na pięć pierwszych starć wczorajszej batalii.

„Vicious” Victor już zapowiedział powrót i chęć ponownej konfrontacji z Maidaną. Argentyńczyk również jest otwarty, a Oscar De La Hoya twierdzi, że rewanż całą pewnością się odbędzie. Niewykluczone jednak, że najpierw Maidana zmierzy się ze zwycięzcą lipcowej walki Khan – Kotelnik. Z tym drugim już raz krzyżował rękawicę, przegrywając (zdaniem niektórych niesłusznie) niejednoglośnie na punkty. Ponowne starcie byłoby zapewne interesujące, choć jako jeszcze ciekawsza jawi się wizja pojedynku z zawodnikiem z Boltonu, który do tej pory zasłynął nie tylko świetną kondycją i szybkością, ale i szklaną szczęką. Pojedynek z obdarzonym bardzo mocnym uderzeniem Maidaną byłby dobrym sprawdzianem pokazującym postępy (lub ich brak) defensywne, jakie Khan rzekomo czyni pod wodzą Freddie’ego Roacha. Najpierw jednak trzeba pokonać Kotelnika.

Na koniec mała dygresja – w ciągu trzydziestu dni walki przegrywają zawodnicy kreowani przez telewizję HBO na gwiazdy nowej generacji – Victor Ortiz i Alfredo Angulo. Błędy młodości, czy może kruszec, z którego są stworzeni nie jest najwyższej próby? Gdzie by prawda nie leżała, wydaje się, że temu pokoleniu trudno będzie dorównać klasą żegnającym się powoli ze sceną Bernardowi Hopkinsowi, Shane’owi Mosley’owi, czy emerytowanemu już De La Hoyi.