ZAPOMNIANE BITWY: GEORGE FOREMAN vs RON LYLE

Wojciech Czuba, Opracowanie własne

2021-10-30

Dziś w cyklu "Zapomniane bitwy" Wojciecha Czuby thriller z 1976 roku, czyli pojedynek dwóch brutalnych sił - George'a Foremana i Rona Lyle'a, których walka zdobyła uznanie prestiżowego magazynu The Ring.

ZAPOMNIANE BITWY: GEORGE FOREMAN vs RON LYLE

24 stycznia 1976 roku na ringu w Caesars Palace w Las Vegas kibice obejrzeli niesamowity i emocjonujący pojedynek dwóch czarnoskórych bombardierów. Tego dnia w świeżo wybudowanej nowoczesnej hali Sports Pavilion naprzeciwko siebie stanęli słynący z brutalnej siły George Foreman (40-1, 37 KO) i niebezpieczny Ron Lyle (31-3-1, 22 KO). Konfrontacja ta potrwała zaledwie pięć rund, ale swoją dramaturgią i nieoczekiwanymi zwrotami akcji mogłaby spokojnie obdarować kilkanaście innych pojedynków na szczycie wagi ciężkiej. Dlatego nie dziwi absolutnie fakt, iż została uznana za "Walkę Roku" przez prestiżowy magazyn The Ring i na stałe zapisała się w historii królewskiej kategorii.

45 lat temu potężnie bijący i silny niczym tur Foreman miał 27 lat, był w szczycie formy i pojedynkiem z 34-letnim Lyle’em chciał udowodnić coś nie tylko sobie, ale i całemu światu. Otóż „Big” George zamierzał wrócić na zwycięską ścieżkę po pierwszej w karierze bolesnej porażce, którą w słynnej "Rumble In the Jungle" zafundował mu jego wielki rywal, niesamowity Muhammad Ali (45-2, 32 KO). W październiku 1974 roku w Kinszasie "The Greatest" mimo iż był skazywany na pożarcie, sobie tylko znanym sposobem przetrwał huraganowe ataki Foremana i w ósmej rundzie sensacyjnie znokautował krańcowo wyczerpanego ówczesnego króla federacji WBC i WBA.

Ambitny Foreman mocno przeżył utratę "zera" w rekordzie i po dłuższym odpoczynku, szalenie zmotywowany postanowił zrewanżować się Alemu i odzyskać mistrzowski tytuł. Na początek nadarzyła się okazja do zdobycia pozostawionego przez innego świetnego zawodnika tamtych lat Kena Nortona (42-7-1, 33 KO) wakującego pasa NABF. Rywalem "Big" George’a był notowany wówczas na piątym miejscu w rankingu najlepszych "ciężkich" według magazynu The Ring niejaki Ron Lyle (31-3-1, 22 KO).

O tym mierzącym 191 cm wzrostu i zbudowanym jak niedźwiedź pięściarzu z Denver śmiało można powiedzieć, że boks uratował mu życie. Ron urodził się w Dayton w Ohio jako jedno z dziewiętnaściorga dzieci. Niestety tylko on jeden z tej licznej rodziny regularnie popadał w konflikty z prawem. W końcu jako należący do gangu nastolatek trafił na 15 lat do więzienia oskarżony o współudział w morderstwie. Mało brakowało, a zginąłby za kratami, kiedy w czasie bójki został wielokrotnie dźgnięty nożem. Na szczęście podczas trwającej siedem godzin operacji udało się go uratować.

Otarcie się o śmierć dało widocznie Ronowi do myślenia, bo po dojściu do siebie postanowił zmienić swoje życie. Dzięki porucznikowi Cliffowi Mattaxowi, odpowiedzialnemu za resocjalizujący więzienny program sportowy, młody chłopak zainteresował się koszykówką, baseballem oraz boksem. Szybko okazało się, że to właśnie do pięściarstwa Lyle ma największy talent. Młodzieniec dołączył więc do więziennej drużyny bokserskiej i zaczął wygrywać kolejne pojedynki. W końcu w 1969 roku, w zamian za dobre sprawowanie i wyniki sportowe Ron wyszedł na wolność i wyjechał do Denver, gdzie trafił do klubu bokserskiego "Elks Gym" pod skrzydła trenera Billa Danielsa.

Jego kariera amatorska trwała zaledwie rok, ale w tym czasie czarnoskóry siłacz zdążył wywalczyć między innymi mistrzostwo Ameryki Północnej i wystąpić kilkukrotnie w meczach kadry narodowej. Na zawodowstwie zadebiutował w kwietniu 1971 roku. Błyskawicznie zyskał reputację niebezpiecznego punchera, ponieważ bardzo rzadko jego rywale byli w stanie przetrwać z nim w "klatce" pełen zaplanowany dystans. Przystępując do starcia z Foremanem Ron miał tylko trzy porażki, z czego tylko jedną przed czasem, poniesioną w maju 1975 roku z rąk dobrego znajomego George’a - Muhammada Alego. Cztery miesiące później Lyle udowodnił jednak swoją wartość, nokautując w szóstej odsłonie jednego z czołowych pięściarzy tamtych lat, szalenie groźnego 31-letniego "Czarnego Niszczyciela" Earnie'go Shaversa (49-4-1, 48 KO).

24 stycznia 1976 roku tłumnie zgromadzeni w hali Sports Pavilion kibice słusznie spodziewali się więc wielkiej ringowej wojny i szybko miało się okazać, że przeczucie ich nie myliło. Dodajmy tylko, że faworytem w stosunku 5 do 1 był oczywiście "Big" George, który za swój występ otrzymał 250 tysięcy dolarów. Zmotywowany do utarcia nosów bukmacherom i ekspertom Lyle musiał zadowolić się 140 tysiącami.

Już po zwyczajowym przywitaniu na środku ringu, kiedy dwaj główni bohaterowie wręcz spiorunowali się wzrokiem, było wiadomo, że będzie się działo. Wkrótce rozległ się gong, a ubrany w białe spodenki Lyle ruszył do przodu jak torpeda i wyprowadził potężny, ale niecelny cios na tułów. Po tej szarży przez jakiś czas było spokojnie. Zarówno jeden jak i drugi punktowali się nawzajem pojedynczymi ciosami i polowali na jakąś bombę. Nagle, gdy do końca pozostało niewiele ponad dwadzieścia sekund, Ron wystrzelił potężnym prawym zamachowym, który idealnie wylądował na głowie rywala. Siła musiała być olbrzymia, ponieważ Foreman zaczął słaniać się na nogach i rozpaczliwie klinczować, ale dzięki temu dotrwał do przerwy. W drugiej odsłonie role się odwróciły i to były mistrz świata wstrząsnął rywalem, który jednak ani myślał się poddawać. Co ciekawe z powodu błędu sędziego mierzącego czas runda ta trwała tylko dwie minuty. Starcie numer trzy to wzajemne "wymiany uprzejmości", ciągłe trzymanie widzów w napięciu i cisza przed nadchodzącą burzą.

Ta rozszalała się na dobre w rundzie czwartej, którą magazyn The Ring w 2001 roku uznał za jedną z sześciu najlepszych rund w historii boksu zawodowego. Na samym początku na deskach znalazł się Foreman trafiony całą serią potężnych uderzeń. "Big" George szybko wstał na nogi i chociaż widać było, że nie doszedł jeszcze do siebie, postanowił odpłacić Ronowi pięknym za nadobne. W ringu rozpętało się prawdziwe piekło! Żaden się już nawet nie bronił, tylko walił w przeciwnika wszystkim, co miał z całą mocą ponad stukilogramowych ciał. W efekcie Lyle również dał się ustrzelić i ciężko runął na ziemię. On także z trudem, ale powstał. Do końca została prawie minuta i wydawało się, że czujący krew Foreman wykończy ranną ofiarę. Jednak o dziwo, schowany za podwójną gardą Ron, przetrwał najgorsze chwile i samemu zaczął się boleśnie odgryzać. Na kilka sekund przed końcem znowu obydwaj postawili wszystko na jedną kartę, ładując w siebie ile fabryka dała. Jeden z takich właśnie dzikich sierpów Lyle’a znowu eksplodował na szczęce Foremana i ten praktycznie równo z gongiem po raz kolejny znalazł się na macie. Na szczęście dla siebie pochodzący z Teksasu George ponownie wstał i o własnych siłach, chociaż półprzytomny, udał się do narożnika. "Co za walka!" krzyczeli komentatorzy i mieli rację, bo właśnie na ich oczach odbywał się jeden z najznakomitszych spektakli w historii wagi ciężkiej.

Minuta odpoczynku sprawiła, że Foreman odzyskał siły witalne i mimo przyjęcia tylu ciężkich bomb wyszedł do piątego starcia w całkiem niezłej formie. Lepiej od Rona poruszał się na nogach i zaczął trafiać go seriami. Jednak wystarczyły dwa zainkasowane sierpy od siłacza z Denver, by George znowu był mocno zraniony i zaczął "pływać". Obydwaj byli już potwornie zmęczeni i widać było, jak wiele sił kosztowała ich ta wojna na wyniszczenie. Mimo to żaden nie zamierzał ustąpić i kolejne ciężkie uderzenia pruły powietrze i dochodziły celu. W końcu na minutę przed końcem Foreman zebrał resztkę sił i przypuścił ostateczny szturm. Dopadłszy słaniającego się Rona w narożniku zasypał go serią siedemnastu dewastujących ciosów, po których ten padł ciężko na ziemię i ledwo żywy dał się w końcu wyliczyć. Taki był dramatyczny koniec tej legendarnej batalii dwóch wielkich wojowników.

Jak potoczyły się ich dalsze losy? No cóż, George Foreman (76-5, 68 KO) mimo wielu kolejnych świetnych walk nie doczekał się rewanżu z Alim, a na mistrzowski tytuł musiał poczekać aż do..1994 roku. "Big" George nieoczekiwanie w wieku 45 lat znokautował wówczas niepokonanego Michaela Moorera (35-0, 30 KO) odbierając mu pasy WBA i IBF i stając się razem z Bernardem Hopkinsem najstarszym mistrzem świata w boksie zawodowym. Tytuł odzyskał więc po 20 latach, co jest kolejnym niezwykłym rekordem. Ostatnią walkę stoczył w 1997 roku, a w 2003 w dowód zasług wprowadzono go do Międzynarodowej Galerii Sław Boksu. Aktualnie dziarski 72-latek, który równie wiele sukcesów co w boksie odniósł także w biznesie, korzysta z uroków emerytury.

Niestety Ron Lyle (43-7-1, 31 KO) nigdy nie zdobył mistrzowskiego pasa. Chociaż na rozkładzie miał wielu bardzo dobrych pięściarzy, jak chociażby Jose Luis Garcia (30-8-1, 19 KO), Oscar Bonavena (58-9-1, 44 KO), czy wspomniany już Earnie Shavers (74-14-1, 68 KO). Karierę zakończył w 1980 roku, ale powrócił jeszcze w kwietniu 1995 roku, mając 54 lata. Po odniesieniu czterech zwycięstw przed czasem nad słabszymi rywalami dążył do rewanżu z Foremanem, ale ostatecznie nic z tego pomysłu nie wyszło. Dlatego w sierpniu tego samego roku postanowił skończyć z boksem na dobre. Zmarł w Denver 26 listopada 2011 roku w wieku 70 lat. Spoczywaj w pokoju Mistrzu…      

WOJCIECH CZUBA