POBOKSOWANE #11: GOŁOWKIN I BOKS SPOKOJNEJ STAROŚCI

Kacper Bartosiak, Opracowanie własne

2021-07-31

Jedenasty odcinek popularnego cyklu "Poboksowane" Kacpra Bartosiaka to gorzka i bezkompromisowa analiza obecnej postawy jednego z najlepszych zawodników naszych czasów - Giennadija Gołowkina. Lektura obowiązkowa.

POBOKSOWANE #11: GOŁOWKIN I BOKS SPOKOJNEJ STAROŚCI

Giennadij Gołowkin (41-1-1, 36 KO) to jeden z najlepszych pięściarzy XXI wieku - co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Większe dotyczą bilansu Kazacha, w którym nie z jego winy brakuje zwycięstw z legendami, a jedyne skazy to pochodne dyskusyjnych werdyktów w walkach z Canelo. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że w ostatnim etapie kariery GGG stał się tłustym, sytym kotem i zaczął reprezentować wszystko, z czym kiedyś tak uparcie walczył.

POBOKSOWANE #10: CHARLO I CASTANO W GRZE O WSZYSTKO >>>

Historia pokazuje jasno - Gołowkin był jednym z najbardziej unikanych pięściarzy poprzedniej dekady. Po raz pierwszy z biznesową blokadą zetknął się jeszcze jako prospekt. W latach 2010-11 był gotowy do podjęcia mistrzowskiego wyzwania. Naturalny wydawał się jego pojedynek z Feliksem Sturmem (36-2-2) - w końcu obaj boksowali w Niemczech dla tego samego promotora. Giennadij próbował wymusić starcie pnąc się w rankingu organizacji WBA, a potem zdobywając tymczasowy tytuł tej federacji. 

Wszystko na nic - Sturm nie palił się do walki między innymi dlatego, bo doskonale poznał wartość Kazacha podczas sparingów. Nie pomogła bokserska polityka, bo federacja w końcu nieoczekiwanie wręczyła Feliksowi pas "Super". Zazwyczaj dostają go mistrzowie, którzy unifikują, ale Sturm otrzymał go za zasługi. To były początki patologii, która dziś trawi zawodowy boks - obrotni panowie z WBA woleli kasować więcej opłat sankcyjnych zamiast i nigdy nie próbowali wymusić walki Gołowkina z naturalizowanym Niemcem.

W takich okolicznościach GGG robił co. W końcu się poddał - zdradzony w końcu drugi bokserski dom i w 2012 roku zadebiutował na HBO w Ameryce. Jego przeciwnikiem miał być Dmitrij Pirog (20-0), a walka miała być unifikacyjnym starciem dwóch niepokonanych mistrzów z dawnego ZSRR. Niestety - problemy zdrowotne znakomitego Piroga sprawiły, że już nigdy nie wyszedł do ringu. Zamiast niego szansę z krótkim wyprzedzeniem dostał wtedy Grzegorz Proksa (29-1). 

Co było dalej wiedzą chyba wszyscy. Gołowkin po prostu nokautował kolejnych rywali. Szybko stał się kolejną gwiazdą HBO i autentycznym postrachem kategorii średniej. Niechętni do walki z nim byli kolejni uznani mistrzowie federacji WBC - Sergio Martinez (51-2-2), Miguel Cotto (40-4) i wreszcie Saul "Canelo" Alvarez (47-1-1). A taka walka Kazachowi się po prostu należała, bo zdobył tymczasowy tytuł tej organizacji.

Unik bezpośredni

Zestaw taktyk stosowanych na przeczekanie prime'u GGG może wydawać się żenujący, ale nie sposób odmówić mu ogromnej skuteczności. Prowadząca wówczas biznesy Canelo grupa Golden Boy w 2015 roku rzuciła wygłodniałemu Kazachowi kawałek padliny, bo tak z perspektywy można interpretować walkę z Davidem Lemieux (34-2) - mistrzem organizacji IBF. Promotorzy Gołowkina cieszyli się z pierwszej unifikacji podopiecznego, a Oscar de la Hoya zacierał ręce, bo kupił największej gwieździe grupy kilkanaście dodatkowych miesięcy spokoju.

Wszystko ma jednak swoje granice - w pewnym momencie nawet zapatrzona w Canelo jak w obrazek organizacja WBC musiała odnieść się do problemu, który sama przecież wykreowała. W końcu zarządzono negocjacje, z których Canelo po prostu się wycofał, oddając tym samym tytuł bez walki. Przy całej sympatii do Alvareza trzeba powiedzieć jasno - to jeden z najbardziej jaskrawych przejawów unikania groźnego przeciwnika w XXI wieku. 

Nie było nawet próby udawania negocjacji - Canelo stwierdził, że nigdy nie był pięściarzem kategorii średniej, bo walczył przecież w umownym limicie 155 funtów. Na jedną walkę wrócił do wagi junior średniej, by potem... spotkać się z Julio Cesarem Chavezem juniorem (50-2-1) w umownym limicie 164 funtów - sporo powyżej kategorii, w której karty rozdawał Gołowkin. Logiki i sportowego sensu w tych posunięciach specjalnie nie było, ale najważniejsze, że biznesowo i wizerunkowo wszystko się spinało.

GGG wielką walkę z Meksykaninem w końcu dostał dopiero we wrześniu 2017 roku. Znając cynizm i cwaniactwo obozu Alvareza trudno uwierzyć, że to przypadek. Według terminarza WBC obaj powinni się spotkać rok wcześniej, ale zamiast tego walkę z Kazachem wziął wtedy Kell Brook (36-0). Niepokonany mistrz kategorii półśredniej pokazał wtedy całemu środowisku co znaczy mieć jaja. Poszedł dwie wagi wyżej i wyszedł do najbardziej unikanego pięściarza tamtego okresu. Przegrał przed czasem, co złamało mu karierę, ale w tym heroicznym procesie odsłonił ludzkie oblicze Giennadija. Regularnie mocnymi ciosami i wygrywał rundy - u jednego z sędziów prowadził nawet na punkty do momentu przerwania.

To był początek złożonej reakcji całego środowiska. Widząc nieco słabszą dyspozycję GGG w Anglii wyzwanie w końcu podjął Daniel Jacobs (32-1) - posiadacz drugorzędnego tytułu federacji WBA. Gołowkin - w przeciwieństwie do Sturma - nie miał nic przeciwko takiej "wewnętrznej unifikacji", jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało. Amerykanin mimo nokdaunu przeboksował pełen dystans. Jeden sędzia zapisał po stronie Kazacha tylko sześć rund, dwaj pozostali po siedem. I dopiero po dwóch słabszych występach z rzędu Canelo łaskawie podjął wyzwanie - oczywiście na swoich zasadach.

Reszta jest historią. Obie walki Gołowkina z Canelo punktowałem na gorąco 115:113 dla Kazacha. W pierwszej nie bulwersuje mnie remis, choć karta 118:110 dla Alvareza to oczywiście skandal wołający o pomstę do nieba. W drugiej do przyjęcia jest punktacja minimalnie na korzyść Meksykanina. Odkładając na bok sentymenty - to były wybitnie intrygujące stylowo pojedynki prezentujące kosmiczny poziom rzemiosła dwóch Hall of Famerów. GGG w obu tych walkach mógł nie czuć się gorszy, ale oficjalnie nie wygrał ani jednej z nich.

Po przegranej w drugiej walce mógł obrazić się na branżę i odjechać w kierunku zachodzącego słońca - tak postąpił w analogicznej sytuacji trzydzieści lat wcześniej Marvin Hagler (62-3-2), inny wielki dominator kategorii średniej. Gołowkin wybrał inną drogą i otwarcie domagał się trylogii z Canelo. Po wycofaniu się HBO z boksu stracił ważnego partnera, ale jako wolny agent był rozchwytywany.

Za hajs DAZN baluj… 

Dostał wtedy ofertę między innymi z PBC, gdzie nagrodą mogła być walka z Jermallem Charlo (32-0) - nowym mistrzem WBC. Zamiast tego wybrał platformę DAZN, która po prostu więcej mu zapłaciła. Nie bez znaczenia był też fakt, że to właśnie tam trafił Alvarez. W debiucie u nowego nadawcy GGG łatwo pokonał Steve'a Rollsa (19-0), pierwszy raz opuszczając kategorię średnią. Potem jednak wrócił do naturalnego środowiska i stawił czoła Siergiejowi Derewjanczence (13-1). Stawką pojedynku był wakujący pas organizacji IBF - jeden z tych, które Kazach stracił na rzecz Canelo.

Po brutalnej wojnie Gołowkin wygrał nieznacznie na punkty. Potem rynkiem wstrząsnęła pandemia. Canelo najpierw rozstał się z DAZN, by potem wrócić tam na własnych warunkach. Nie zmieniło się jedno - Meksykanin nie wspomina o trylogii, bo po prostu jej nie potrzebuje. W kategorii superśredniej czuje się jak ryba w wodzie i trzecia walka z Giennadijem nie jest mu do niczego potrzebna. Nie chce tej walki także z powodów ambicjonalnych. Kazach uraził jego dumę wieloma krytycznymi komentarzami odnoszącymi się między innymi do dopingowej wpadki.

Dobiegający czterdziestki stary G z Karagandy w grudniu 2020 roku odprawił Kamila Szeremetę (21-0), zaliczając bezproblemową obowiązkową obronę. Potem jednak... zapadł się pod ziemię. A przecież w grze wciąż są inni mistrzowie - wyjątkowo łatwa do zrobienia z biznesowoego punktu widzenia wydaje się walka z walczącym na DAZN Demetriusem Andrade (30-0), niepokonanym czempionem organizacji WBO. Obóz Kazacha z jakichś względów w ogóle o tej walce nie wspomina, a jednak nikt nie posądza pięściarza o tchórzostwo.

To może warto skierować uwagę w stronę mistrza WBC? Jermall Charlo walczy w tym limicie od 2017 roku, a jednak Kazach nie pcha się również w jego kierunku. Oferty ze strony Ala Haymona miały miejsce - podobnie jak słowne deklaracje bliźniaka. Nowym mistrzem WBA jest od dwóch miesięcy inny pięściarz PBC - Erislandy Lara (28-3-3). Takie rozstrzygnięcie nie wzbudziło jednak żadnej reakcji Gołowkina. 

Stan gry na połowę lipca 2021 roku jest wręcz druzgocący. GGG wciąż nie ma wyznaczonej daty kolejnego pojedynku, choć od jego ostatniego występu minęło już grubo ponad pół roku. Od dawna spekuluje się o lukratywnej walce z Ryotą Muratą (16-2, 13 KO) - nieaktywnym od blisko dwóch lat byłym (?) mistrzem organizacji WBA. Do walki miałoby dojść 31 grudnia w Japonii. Choć pomysł nie jest nowy, to obóz Kazacha ewidentnie nie widzi problemu w tym, by ich zawodnik nie wziął wcześniej żadnej innej walki.

Postawmy sprawę jasno - wybór walki z Japończykiem to przy obecnej sytuacji w kategorii średniej pójscie na łatwiznę. Gołowkin sprawia dziś wrażenie sytego biznesmena, który już nie dąży do wyzwań - chce zarobić ostatnie dziesiątki milionów dolarów za jak najmniej wymagającą robotę. Nie interesuje go tworzenie historii ani rozwijanie własnej legendy - być może to przykry efekt zderzenia z bokserską machiną przy okazji dwumeczu z Canelo.

Jako kibice jesteśmy zdani tylko na spekulacje, bo Kazach od wielu miesięcy uparcie milczy. Jego nazwisko znowu przywoływali niedawno Charlo i Andrade - bez reakcji. Wobec fiaska negocjacji Canelo z Calebem Plantem (21-0) do gry włączył się nawet raczej niezbyt trzeźwy Siergiej Kowaliow (34-4-1), który zaczął majaczyć o rewanżu z Meksykaninem.

Wygląda na to, że wszyscy czołowi zawodnicy między kategorią średnią i półciężką marzą dziś o walce z Alvarezem, ale nie Gołowkin. Dawny postrach kategorii średniej od dawna ma wyraźnie stępione pazury. Wyzbył się ideałów i ostatnio sprawia wrażenie kogoś, kto ma już serdecznie dosyć boksu. Zupełnie nieoczekiwanie Giennadij Gołowkin zaczął się kojarzyć z niemal wszystkim, czym dekadę wcześniej autentycznie pogardzał. 

KACPER BARTOSIAK