CZERNINA: WOLNI OD POŻĄDANIA. UCHWYCONE W KADRZE

2021-04-18, Michał Cetnarowski, Opracowanie własne

Dzięki uprzejmości wydawnictwa Ebr publikujemy w ''Czerninie'' część tekstów z książki ''Polskie pisanie o boksie''. Dziś tekst Michała Cetnarowskiego, a za tydzień Andrzeja Pastuszka.

WOLNI OD POŻĄDANIA. UCHWYCONE W KADRZE

Powiadają, że nawet najstarsi trenerzy z nosami krzywymi jak więzienne tatuaże nie pamiętają takich bokserskich żniw. Cóż to był za rok… Rok jak nokaut w ostatniej rundzie skazanego na pożarcie underdoga, który przez całe starcie zbierał srogie baty; rok – prawy krzyżowy z kontry, bity jak sam diabeł, w tempo i na punkt; rok jak gorąca kąpiel po dobrym starciu, kiedy zmęczenie rozpuszcza się w mydlinach, a w ciele zostają tylko endorfiny po wygranej walce. 

W 2018 roku wszyscy prawilni miłośnicy szermierki na pięści mogli przecież oglądać takie boje jak mecz Łomaczenki z Linaresem, w czasie którego ukraiński kot na wrotkach po raz pierwszy zapoznał się z deskami, a potem wstał, żeby dokończyć robotę. Albo starcie Usyka z Gasijewem, a potem z Bellew; drugi bój Alvareza z Gołowkinem; sportowo rozczarowujące, ale mające przecież swoją wagę pojedynki Joshuy, a później Whyte’a z Parkerem; wojna Chisory z Takamem; świetne pierwszych pięć rund Powietkina z AJ-em; w końcu starcia pod flagą biało-czerwoną: Sulęckiego z Jacobsem, Kownackiego z Martinem, epicką klęskę Adamka z Millerem albo wygraną wojnę na wyniszczenie Głowackiego z Własowem… A przecież to tylko najgłośniejsze zestawienia – tyle samo dobrego działo się w mniej rozpropagowanych wagach, gdzie toczono boje nie gorsze, tylko promotorzy mieli mniej forsy na reklamę i czas antenowy dla swoich mistrzów. 

A mimo to dla mnie 2018 rok pozostaje rokiem dwóch obrazów, dwóch kadrów, na których jak na stopklatce objawiły się cały majestat, groza, brutalna ambiwalencja i – oczywiście – piękno i moc boksu, dyscypliny, która od lat pozostaje rozpięta pomiędzy sportem i bezpardonową uliczną bójką, a finezja i wyszkolenie techniczne mieszają się w ringu z agresją, bezwzględnością i czystą przemocą, spuszczonymi ze smyczy ego.

KADR PIERWSZY

Bohaterem obu tych obrazów był Deontay Wilder, ale tym razem, zamiast krzyczeć z ambony swoje obciachowe „Bomb Squad!!!!”, Dzikus wystąpił tu w drugoplanowej roli, jako tło, podkład, na którym mogło błysnąć to, co ważne. 

Żeby nie było: na marcową walkę Wilder vs Ortiz czekałem jak antyczny Grek na starcie Tytanów. Wilder po Szpilce bardzo zwyżkował w moich prywatnych notowaniach, widać było, że facet jest coraz szybszy, coraz lepiej pracuje jabem i zanim rozpuści swoje sławetne wiatraki, zmyślnie ustawia sobie przeciwnika do ostatecznego szturmu na jego zmaltretowane ciało i wolę przetrwania. To dalej nie był boks wyśrubowany technicznie – ale czy tego samego nie dałoby się powiedzieć o wielu wielkich mistrzach, choćby takich jak Rocky Marciano i Prince Naseem Hamed?

Ortiz w tym zestawieniu prezentował się jeszcze ciekawiej. Kubańskiego profesora – mimo wieku, w którym tylko jedno było pewne: że ma nie mniej niż 38 lat, co przy 32 latach Wildera już robiło różnicę – miałem za faworyta, z jego perfekcyjnym wyszkoleniem w duchu starej kubańskiej szkoły, odwróconą pozycją, instynktem do walki w kontrze, nokautującym uderzeniem King Konga. Motywacja imigranta, głód pretendenta, który dopiero walczy o swoje na nieprzyjaznej, obcej ziemi, też wydawała mi się nie bez znaczenia. Jak to potem wyglądało w ringu, wszyscy wiemy. Tymczasem dla mnie wszystko zaczęło się i jak w soczewce skupiło w tym jednym krótkim ujęciu, zanim w ogóle rozbrzmiał pierwszy gong.

Na początku było czarno i tłusto.

Czarno i tłusto, jak czarnym i tłustym jest gęsty rap Lil Kim, której Queen Bitch z 1996 roku odprowadzało Dzikusa do ringu. 

Hit hard like sledge-hammers
Bitch with that platinum grammar
I am a diamond cluster hustler, queen bitch, supreme bitch
Kill a nigga for my nigga by any means bitch, murder scene bitch

Skryty za efekciarską maską Wilder chciał sprawiać wrażenie, że idzie jak po swoje, choć tak naprawdę bodaj po raz pierwszy w karierze nie mógł mieć pewności, czy jego prawa ręka zniszczenia i szerokie sierpy bite z gracją i furią nachlanego ogra po wypłacie tym razem okażą się wystarczającą odpowiedzią na wyszkolenie, siłę i hart przeciwnika. Chociaż jego zespół i ponad piętnaście tysięcy fanów zgromadzonych w Staples Center nie miało wątpliwości, kto jest ich ulubieńcem: jakiego chcą zwycięstwa, triumfu jakich marzeń, przy których można się ogrzać choć przez chwilę, czyjej sławy i bogactwa. Wygrana Wildera – to byłby sukces ich wszystkich, ze złotymi łańcuchami na piersiach, w modnych kolorowych ciuchach, z drogimi zegarkami na wytatuowanych, umięśnionych przedramionach.

Cruise the diamond district with my biscuit
Flossing my Rolex wrist shit
I'm rich, I'mma stay that bitch
Shit I'm rich, I'mma stay that bitch

W porównaniu do niego Ortiz przemknął między liny prawie niezauważony, w zielonym kapturze naciągniętym na czapkę o płaskim daszku, z ''No Game'' Ricka Rossa i Future'a, które cicho dobiegało z głośników, gdy wchodził na ring. Wiadomo, że to taki typ, który nawet gdy wygrywa, wygląda, jakby miał się zaraz rozpłakać, ale tym razem skupienie na jego twarzy i pionowa zmarszczka między brwiami, znamię Marsa, boga rzezi, przekraczało zazwyczaj osiągane stany. King Kong wiedział, że wkroczył nie na swój teren, wszedł do obcej dzielni, a człowiekowi wychowanemu w zaułkach Kuby nie trzeba uświadamiać, że za takie rzeczy zawsze musisz płacić. Nie mówię, że widziałem tam strach; to ten poziom boksu, gdy strach obecny jest zawsze – i zawsze spychasz go na dno podświadomości, poza zasięg głosu, bo gdybyś usłyszał jego syrenie zawodzenie, na zawsze pozostałbyś w szatni, chroniąc się przed tą jedną jedyną bombą, która w wadze ciężkiej ma moc łupania czaszek i łamania karier. Twierdzę tylko, że w tych oczach, w których jest cały smutek świata, najsilniejsza była świadomość, że oto nadeszła chwila testu; po zejściu z ringu nic już nie będzie takie samo. 

Słowem: wokół trwała huczna pompa wielkiej, wyczekiwanej gali, i wtedy je ujrzałem.

I got that bomb ass cock, a good-ass shot
With hardcore flows to keep a nigga dick rock
Sipping Zinfandel, up in Chippendales
Shopping Bloomingdale's for Prada bags
Female Don Dada has

Robotę w starciu Wilder vs Ortiz zrobiło dla mnie to króciutkie ujęcie, na którym widać uśmiechniętą, autentycznie podekscytowaną córeczkę Ortiza, trzynastoletnią Lismercedes, a zaraz obok niej jego żonę Lisdey, zmęczoną życiem czterdziestkę piątkę, korpulentną, żadną tam seksbombę, po której od razu widać, że wiek w oficjalnej metryce Ortiza to ściema. To właśnie w jej ciele, oczach, twarzy, całej postawie – był tylko lęk, tym wyraźniejszy, że zestawiony z pogodną twarzą dziecka. Dziewczynka mogła się jeszcze cieszyć wielkim ojcem, bojowo nastawionym gigantem, który u szczytu kariery staje właśnie w świetle reflektorów całego bokserskiego świata; ale kobieta, zwłaszcza taka, która uwierzyła w legendę morderczego ciosu Wildera, już nie bardzo. Bo ona wiedziała: co się zaraz wydarzy, ile tam postawiono na szali, zdrowia i przyszłości ich całej rodziny, jak trudno będzie wyjść z tego cało. 

Nie wiedziałem wtedy jeszcze nic o perypetiach rodzinnych King Konga, nie znałem imion jego dzieci i jego kubańskiej historii, ale nie mogło mnie to nie chwycić za gardło i odtąd już mocno trzymałem kciuki za triumf woli Ortiza, a nie tylko za „dobrą walkę”. To, czego nie zrobiły wszystkie teatralne trash-talki na konferencjach prasowych, naprawiło jedno krótkie ujęcie.

Dopiero później dowiedziałem się, że Lismercedes cierpi na pęcherzowe oddzielanie się naskórka, które powoduje, że nawet najdelikatniejszy dotyk może spowodować u niej poważną ranę. Że kiedy urodziła się z czarnym kciukiem i lekarze, nie mając pojęcia, co jej jest, postanowili profilaktycznie amputować uszkodzoną tkankę, Luis powiedział, że w takim razie muszą odrąbać palucha także jemu, żeby jego córka nie dorastała w przekonaniu, że znalazła się w tym wszystkim sama. Że w końcu niepotrafiący pływać Ortiz przekradł się łódką przemytników do Meksyku, potem dwa dni maszerował pustynią, tylko w jednym bucie, a wreszcie przekroczył granicę USA, w amerykańskim śnie szukając pomocy dla dziecka. Że potem prawie trzy lata próbował ściągnąć rodzinę do Stanów, powoli pnąc się po szczeblach, które ostatecznie doprowadziły go do Deontaya Wildera. To wszystko pojawiło się dopiero potem, już odpowiednio zmitologizowane, podlane hollywoodzkim sosem, w którym trudno oddzielić od siebie to, jak rzeczy wydarzały się naprawdę, a jak zostały potem udramatyzowane. Najważniejszy był jednak tamten obrazek: zaintrygowana Lismercedes i przerażona Lisday na jednym kadrze, jak bokserskie jing i jang. 

Dopiero później doczytałem, że takie dzieci jak ona nazywa się „dziećmi motyla”. Myślę, że w tym przypadku córki King Konga to nazwa bardziej niż adekwatna. Sting like a bee, Mr Ortiz, and fly like a butterfly.

KADR DRUGI

Nie wiem, ile osób dostrzegło to krótkie ujęcie z walki Ortiza z Wilderem, mam za to pewność, że drugą ze scen, które symbolicznie zamknęły i podsumowały dla mnie 2018 rok w ringach, wielokrotnie oglądał cały pięściarski świat. Któż bowiem nie widział dwunastej, końcowej rundy boju Wildera z Tysonem Furym, w której ten ostatni metaforycznie trafił do bokserskiego piekła, strącony tam koronną akcją Dzikiego: lewy – prawy – lewy sierp, a potem bardzo dosłownie powrócił do świata, żeby już na stałe zająć miejsce na parnasie z pięściarskimi legendami? 

To wszystko widzieliśmy; ale nawet tutaj były momenty mniej i bardziej ważne. 

My love has got no money, he's got his strong beliefs
My love has got no power, he's got his strong beliefs
My love has got no fame, he's got his strong beliefs
My love has got no money, he's got his strong beliefs

Do ringu wprowadzał Króla Cyganów przebój z końcówki lat 90., ''Freed from Desire'', którym włoska gwiazdka Gala wyśpiewała sobie swego czasu drogę na parkiety europejskich dyskotek i otworzyła drzwi do kariery. Skoczny taneczny beat z zapętlonymi kilkoma wersami hippisowskiej w duchu zwrotki wydawał się zrazu kolejną prowokacją Fury’ego, dla którego każde wejście do ringu to spektakl i okazja do zgrywy. I dopiero potem objawił swoją profetyczną moc. Ale nie ubiegajmy faktów. 

Od strony technicznej starcie Dzikiego z Gypsy Kingiem to raczej nie była walka stulecia, ale i tak wywoływała niesamowite emocje. Tak zresztą, jak myślę, najprościej pogrupować największe walki bokserskie, które dzielą się właśnie na techniczne arcydzieła dla akolitów szermierki na pięści, którzy wiedzą, co to zakrok, na którą nogę powinieneś przenieść ciężar ciała w kontrze i jakie znaczenie dla całej walki ma kontrola pola ringu; oraz wielkie dramaty dla profanów, które generują prawdziwe pieniądze, ściągają zainteresowanie mediów innych niż branżowe i rządzą się prawami pozasportowego spektaklu. Czasem, oczywiście, bywają starcia, które są zarazem tym i tym. „The War” pomiędzy „Hitmanem” Hearnsem i „Marvelousem” Haglerem czy Ali toczący w Kinszasie śmiertelny bój z Foremanem to tu przykłady najjaśniejsze, ale podobnych historii – które potem obrastają legendami w filmie, serialu, książce – znalazłoby się w ringu dużo więcej. Pojedynek Wilder vs Fury także zapowiadał się jako niezwykłe starcie.

Nie chodzi już o to, że Fury – wygrawszy pas z Kliczko – zupełnie się po tym rozsypał, dał się pożreć sukcesowi, roztył się, zaczął ćpać i chlać, wpadł w depresję, otarł się o próbę samobójczą. A teraz – pisząc epilog tej historii – wrócił do ringu, stracił ponad 50 kilogramów, z tym swoim kurewsko pięknym akcentem bohatera filmów Guya Ritchie'ego wszedł w paszczę lwa i wrócił, nawet jeśli nie jako zwycięzca, to jako niepokonany. Nie w tym rzecz. To znaczy, w tym także, jasna sprawa; jak mówię, za moment będą z tego robić filmy, trudno o bardziej hollywoodzki scenariusz. 

Ale był w czasie walki ten moment, kiedy dostał drugiego gonga, w dwunastej rundzie. Coś się wtedy stało.

Dla wszystkich, którzy trochę oglądają boks, było jasnym, że to uderzenie z serii odcinających świadomość – nie jakieś trzepnięcie poduchą, tylko potworne kowadło w samo sedno człowieka, które na kilka-kilkanaście sekund, jak na kreskówkach, wytrząsa z ciebie duszę. Świadkowie napadów padaczki twierdzą, że właśnie coś takiego dzieje się wtedy z człowiekiem: jakby ktoś wyłączył świadomość w cały czas funkcjonującym ciele, zgasił światło w chińskim pokoju jaźni, tak, że zostaje sama kukła z kości i flaków. Po takim samym uderzeniu Wildera Artur Szpilka wylądował w szpitalu i być może skończyła się jego kariera sportowa, sny o mistrzostwach i pasach. 

A Tyson Furia, który dostał imię po Żelaznym Mike’u, a serce po swoich wszystkich cygańskich przodkach, padł na dechy i – z otwartymi oczami, leżąc bez ducha, mimo to cały czas coś mamrotał. Kamera znad ringu na kilka chwil doskonale uchwyciła ten moment zanim się otrząsnął, zanim na „pięć” sędziego zaczął się podnosić, żeby tuż przed „dziesiątką” już dreptać po ringu i nawet jeśli przez kilka kolejnych sekund wciąż spoglądał nieco przydymionym wzrokiem, to umówmy się, niektórzy bokserzy już do pierwszej rundy wychodzą z większą paniką pod czaszką.

Want more and more
People just want more and more
Freedom and love, what he's looking for

Do kogo wtedy mówił? Kto mówił przez niego? Co w takich chwilach możesz sobie powiedzieć, gdy beznamiętny zegar świata odmierza najdłuższe dziesięć sekund twojego życia? Po czym, po dziewięciu i pół sekundach, Gipsy King wstał i wrócił do gry. Do końca na swoich zasadach. Poza respawnami w grach wideo takie rzeczy się nie zdarzają.

I właśnie te kilka zdań, których nie słyszał nikt i nawet Fury dziś już ich nie powtórzy, bo tuż po walce mówił, że nic z tego nie pamięta, zrobiło tę walkę, umitologiczniło ją ponad poziom starć zwykłych śmiertelników. Trzy tysiące lat temu Fury, ze swoimi gabarytami trolla-osiłka i złośliwą inteligencją trickstera, to byłby gość, który na czele armii Filistynów gniótłby w pył zastępy Dawida, olbrzym na czele achajskich oddziałów pukających kamiennym młotem w spiżowe bramy Ilionu, jutlandzki berserk prowadzący smocze łodzie na viking i jatkę. Opisywany w Księdze Henocha syn ludzi i upadłych aniołów.

W sieci jest do zobaczenia filmik, w którym team Króla tuż przed walką modli się we wspólnym kręgu, najpierw modlitwą chrześcijańską, prowadzoną przez Tysona, a potem muzułmańską, intonowaną przez jednego z trenerów. Jezu, daj mi siłę, wytrwałość i pozwól, byśmy po wszystkim obaj zeszli w zdrowiu z tego ringu. A kiedy idę ciemną doliną, zła się nie lękam, bo Ty jesteś przy mnie. Nie ma Boga nad Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem. Razem żyjemy, wspólnie walczymy i ramię w ramię wygrywamy. Niech Wszechmogący ześle nam moment triumfu i chwały. Amen. 

Czy właśnie to powtarzał sobie Tyson w tych krytycznych sekundach, kiedy dusza oddzieliła się od ciała? Nawet jeśli nie, to i tak myślę, że właśnie w tym tkwiła jego siła – w społeczności, dla której i poprzez którą tamtego wieczoru walczył. Irlandzcy „travellerzy” to banda wyrzutków, trouble-makerów i nomadów, którzy właśnie udowodnili całemu światu, że jeden z nich jest w stanie sięgnąć po to wszystko, po co do tej pory sięgali inni: politycy, finansiści i wszyscy wielcy tego świata, którzy na tę krótką chwilę nie mogli już udawać, że ich nie dostrzegają. Czy właśnie ich siła pozwoliła Tysonowi podnieść się na nogi?

A może nucił tych kilka wpadających w ucho wersów z przeboju Gali, oczyszczających myśli i wypalających pragnienia, poza jednym, tym najważniejszym? Tak, sądzę, że to mogło być właśnie to.

Want more and more
People just want more and more
Freedom and love, what he's looking for
Freed from desire, mind and senses purified
Freed from desire, mind and senses purified
Freed from desire, mind and senses purified
Freed from desire
Na, na, na, na, na, na, na, na, na, na, na,na

MICHAŁ CETNAROWSKI

Książkę ''Polskie pisanie o boksie'' możecie kupić (online i stacjonarnie) w krakowskiej księgarni De Revolutionibus >>>.

<< Powrót na stronę główną <<