POBOKSOWANE #4: WSPÓŁCZEŚNI HAGLEROWIE

Kacper Bartosiak, Opracowanie własne

2021-03-27

Przed Wami kolejny nokaut w wykonaniu Kacpra Bartosiaka. Tym razem autor cyklu ''Poboksowane'' oddaje hołd bezkompromisowej naturze Marvina Haglera i wskazuje jego współczesnych braci w wierze.

WSPÓŁCZEŚNI HAGLEROWIE

Nieoczekiwaną śmierć Marvelousa Marvina Haglera (62-3-2, 52 KO) już teraz możemy uznać za jeden z największych wstrząsów 2021 roku w świecie boksu. Jeśli w takich momentach można w ogóle wskazać jakieś pozytywy, to jednym z nich wydaje się wnikliwa analiza dorobku zmarłego, która zdominowała branżowe media w kolejnych dniach. Jeden z najlepszych „średnich” w historii zostawił po sobie nie tylko katalog wielkich walk, ale także świadectwo coraz rzadziej spotykanego współcześnie braku kalkulacji.

Mistrzowski dorobek Haglera mówi o nim dużo, ale z pewnością nie wszystko. W latach 1980-1986 z dwunastu obron tytułu aż jedenaście rozstrzygnął przed czasem - nierzadko w naprawdę wielkim stylu. Na jego drodze musiał się pojawić dopiero inny all time great Roberto Duran (77-4), by walka wreszcie potrwała na pełnym dystansie. Nic dziwnego, że wielcy mistrzowie z kategorii półśredniej - Tommy Hearns (40-1), Wilfred Benitez (45-2-1) i Sugar Ray Leonard (33-1) - wcale nie rwali się do walk w naturalnym królestwie Marvina.

Wszyscy trzej czekali na pierwsze oznaki bokserskiej starości "Marvelousa". Emanuel Steward w 1982 roku testował wody w swoim stylu - posyłając do boju Cavemana Lee (21-2). Niezbyt wyrafinowany technicznie brawler mógł marzyć o bójce z Haglerem, ale gdy przyszło co do czego to nie miał argumentów i padł po zaledwie 67 sekundach. Jego trener czekał jeszcze 3 długie lata, by wreszcie podjąć ryzyko z "Hitmanem". Nie zrobiłby tego zresztą gdyby nie ekspresowa demolka Hearnsa na Duranie, który po porażce z Hagler zszedł z powrotem do kategorii junior średniej.

Po historycznej "Wojnie" podejście Marvina specjalnie się nie zmieniło. Wciąż parł do wyzwań, czasem w trudny do wytłumaczenia sposób. Współcześnie żaden uznany mistrz na etapie past prime nie wziąłby przecież dobrowolnie walki z kimś takim jak John Mugabi (25-0, 25 KO), który był nie tylko niepokonanym i potężnie bijącym osiłkiem, ale także zawodnikiem z medalem olimpijskim w dorobku. Hagler ostatecznie przełamał młodszego rywala po jedenastu rundach krwawej bijatyki. Ten pojedynek z pewnością skrócił mu karierę, ale podbił jego akcje w oczach kibiców i ekspertów.

Ważniejszą konsekwencją tego występu z historycznego punktu widzenia było to, że oglądający walkę z bliska Sugar Ray Leonard (33-1, 24 KO) wreszcie nabrał odwagi na bezpośrednie starcie. W ten sposób w 1987 roky kariera Haglera doczekała się słodko-gorzkiej puenty. Ze "Złotym Chłopcem" tamtej epoki przegrał niejednogłośną decyzją sędziów nie tylko mistrzowskie pasy (po raz pierwszy i ostatni), ale także status najlepszego pięściarza ery 80s.

W pewnym sensie mógł mieć do siebie pretensje - za gwarancję większych zarobków oddał rywalowi między innymi wybór wielkości ringu i rękawic. Marvin wyjątkowo ospale wchodził w walkę, pierwsze rundy boksując nieoczekiwanie z normalnej pozycji, a nie jako mańkut. Większość oglądających zapisało na korzyść Leonarda pierwsze trzy lub cztery rundy, a "Marvelous" wrócił do gry za późno, by przekonująco odrobić straty.

W przeciwieństwie do rywala Hagler zakończył karierę raz a porządnie. Interesował go tylko rewanż, a Leonard w tej kwestii długo zwodził i uciekał. W końcu obrażony na cały świat długoletni dominator kategorii średniej wyemigrował do Włoch, gdzie został gwiazdą kina akcji. Z wiekiem gniew nieco minął, jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że sportową karierę Haglera spięły klamry pewnej niesprawiedliwości i niespełnienia.

Przecież pierwszą mistrzowską szansę dostał mając prawie 50 walk na koncie, a i tak w starciu z Vito Antuofermo (45-3-1) w ojczyźnie nie mógł liczyć na przychylność sędziów. Bokserskie CV zbudował w starym stylu. Jako prospekt bez zaplecza medialnego nie bał się wyjazdów na tereny rywali - nie zmienił podejścia nawet po tym, jak w Filadelfii w starciu z miejscowym Bobbym Wattsem (27-3-1) bezceremonialnie przekręcili go sędziowie. Wcześniej był "stroną B" także w starciu z Sugarem Rayem Sealsem (21-0) - niepokonanym złotym medalistą igrzysk. 

W stronę ognia

Drugiego pięściarza o tak unikalnym stylu jak Hagler pewnie już nie będzie, ale współcześnie można wskazać co najmniej dwóch zawodników, którzy zdają się prezentować podobny brak kalkulacji. Pierwszy to oczywiście Giennadij Gołowkin (41-1-1, 36 KO) - wielki mistrz kategorii średniej kolejnej generacji, który również może się pochwalić szczeką z tytanu. Wchodzący w najlepszy etap kariery Kazach był powszechnie unikany. Najpierw przez kolegów z grupy Universum z mistrzowskimi pasami - Felix Sturm (34-2-1) i Sebastian Zbik (30-0) nawet nie udawali, że patrzą w jego kierunku. 

"GGG" w końcu przejrzał na oczy i postanowił walczyć o uznanie na swoich warunkach. Stopniowo zbierał mistrzowskie tytuły, ale najwięksi w tym limicie - Sergio Martinez (49-2-2), Miguel Cotto (39-4) i Saul Alvarez (46-1-1) - długo odtwarzali strategię znaną z niemieckich ringów. W 2015 roku grupa Golden Boy - niczym Emanuel Steward w przypadku Haglera - wolała poświęcić Davida Lemieux (34-2), rzucając go na unifikację z Kazachem. Canelo zaprosił mistrza do walki dopiero dwa lata później - gdy z całym światem dostrzegł w jego rzemiośle pierwsze oznaki wchodzenia w etap past prime.

Gołowkin potrzebował Alvareza ze względów finansowych - trochę jak w przypadku Haglera z Leonardem. Kazach w walkach definiujących jego miejsce w historii nie miał też szczęścia do sędziów. W obu pojedynkach z Alvarezem miał prawo nie czuć się gorszy, a jednak oficjalnie nie wygrał żadnego z nich. Chichotem losu jest powrót absurdalnej karty 118:110 - ani Leonard nie pokonał w tym stosunku Haglera, ani Canelo Gołowkina. W przeciwieństwie do wielkiego poprzednika Kazach nie obraził się na boks po porażce - odzyskał już część mistrzowskich tytułów i nadal nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Drugim zawodnikiem aktywnie wcielającym w życie się bezkompromisowe podejście Haglera do boksu wydaje się Roman Gonzalez (50-3, 41 KO). Pierwszy w historii boksu zdobywca tytułów w czterech najniższych kategoriach długo pracował na uznanie. Pierwszy pas zdobył na wyjeździe (Japonia), by bronić go potem w Meksyku w starciu z miejscowym faworytem. Ze względu na specyfikę niskich limitów często powracał w te miejsca, ale choć podnoszono mu poprzeczkę to konsekwentnie zaliczał kolejne testy z coraz lepszym skutkiem. 

Szersza publika poznała talent jednego z najlepszych pressure fighterów XXI wieku dopiero w 2015 roku, gdy pojawił się na antenie HBO. Często poprzedzał zresztą występy Gołowkina i podobnie jak Kazach marzył o wielkich walkach. Szukając ich dotarł w końcu do kategorii supermuszej, która okazała się fizycznym sufitem zawodnika już na etapie past prime. Po wygranej z Carlosem Cuadrasem (35-0-1) na jego drodze stanął Srisaket Sor Rungvisai (42-4-1). "Chocolatito" w pierwszej walce doprowadził do celu ponad 150 ciosów więcej od rywala, ale na kartach punktowych niejednogłośnie przegrał. W rewanżu większy i silniejszy Rungvisai brutalnie rozprawił się z nim już w drugiej rundzie.

Gonzalez jednak wcale nie powiedział ostatniego słowa. Nieco ponad dwa lata później wrócił na tron, bijąc Khalida Yafaia (26-0). Wygrana przez nokaut otworzyła szansę na rewanż z Juanem Francisco Estradą (41-3), którego po raz pierwszy pokonał w 2012 roku. Panowie drugi raz wyszli do ringu zaledwie kilka godzin po tym, jak gruchnęła wiadomość o śmierci Haglera, któremu pięściarz z Nikaragui oddał hołd. Po twardej walce - z wieloma trudnymi do punktowania rundami - na kartach punktowych niejednogłośnie wygrał młodszy Estrada, jednak to "Chocolatito" znów skradł serca kibiców. Jako sympatycy boksu powinniśmy o tym pamiętać - nawet jeśli Hagler, Gołowkin i Gonzalez mieli pecha do werdyktów w najważniejszych walkach to konsekwentnie pchając się w stronę ognia zasługują na pięściarską nieśmiertelność. 

KACPER BARTOSIAK