BEZ CENZURY #5: WSZYSTKO ALBO NIC

Marcin Olkiewicz, Opracowanie własne

2020-11-18

Adam Kownacki dostanie upragniony rewanż z Robertem Heleniusem, Manuel Charr będzie bronił paska WBA w starciu z Markiem de Mori, Tyson vs Jones Jr, czyli starcie emerytów za 50 dolarów, oraz niespełniona kariera Kella Brooka. O tym wszystkim z własnej, skrajnie subiektywnej perspektywy opowiem Wam w kolejnej odsłonie cyklu Bez Cenzury!

W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, że nie ma innego wyjścia, musi zagrać va banque. Musi spróbować, musi zaryzykować. Ze świadomością, że zdobędzie wszystko albo to będzie koniec. Właśnie w takiej sytuacji znajduje się teraz Adam Kownacki. 

Historia kołem się toczy

Już się wydawało, że nic z tego, że Robert Helenius nie da rewanżu naszemu Adasiowi Kownackiemu. No bo – patrząc na sprawę z perspektywy Fina -  do zyskania jest już niewiele, a do stracenia wszystko. „Nordycki Koszmar” początkowo do drugiej potyczki z naszym rodakiem się nie palił, ale wydaje się, że sprzymierzeńcem Polaka stał się koronawirus. Gdyby nie on, Helenius doczekałby się bowiem pewnie jakiejś ciekawej oferty, a tak – trochę z braku laku – bierze rewanż z Kownackim. 

Mała podróż w przeszłość: jest marzec 2020 roku, a Adam Kownacki znajduje się w czołówce rankingów wszystkich najpoważniejszych federacji. Wydaje się, że Polak jest o krok od upragnionej walki o mistrzostwo świata, a najbliższy pojedynek z Robertem Heleniusem ma być tylko formą podtrzymania aktywności. Według bukmacherów, Kownacki jest faworytem więcej niż zdecydowanym – zwycięstwo naszego zawodnika wyceniane jest na 1,20, natomiast kurs na Fina to blisko 5 złotych. 

Przez pierwsze trzy rundy wszystko wygląda w porządku, Kownacki wygrywa każdą z nich, choć rywal pozostaje w grze. I w końcu nadchodzi runda czwarta – bum! „Baby Face” nieoczekiwanie pada na deski po kontrującym prawym prostym. Wstaje, ale jest bardziej zamroczony, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać. Fin nie wypuszcza już okazji z rąk. Zasypuje Adasia gradem ciosów, a sędzia David Fields przerywa pojedynek. 

W tym momencie wielu Kownackiego skreśliło. „Grubas się doigrał”, „nigdy nie był materiałem na mistrza”, „nadeszła w końcu weryfikacja”, to najmniej nieprzychylne z komentarzy, które pojawiały się pod adresem Polaka. Teraz nadchodzi w końcu szansa na odkupienie win, nadchodzi szansa, by powrócić do gry o najwyższą stawkę. Pytanie tylko, czy Adasia ciągle na to stać. 

Tacy pięściarze jak Kownacki charakteryzują się krótką ringową żywotnością. Ich szalenie widowiskowy styl toczenia pojedynków niestety pozostawia niebagatelny ślad na zdrowiu. Mieliśmy już kiedyś pięściarza o specyfice właściwie jeden do jednego odpowiadającej Kownackiemu, notabene również był to zawodnik boksujący na rynku amerykańskim – mowa oczywiście o Pawle Wolaku. 

„Raging Bull” na co dzień pracował na budowie, ale nie przeszkodziło mu to w zrobieniu dość spektakularnej kariery, która uwieńczona została zwycięstwem nad byłym mistrzem świata Yurim Foremanem. Z Wolakiem również swego czasu wiązaliśmy spore nadzieje, ale jego marsz po tytuł mistrzowski przerwał średniej klasy pięściarz z Dominikany, Delvin Rodriguez, (ten sam, który mierzył się kiedyś w Ełku z Rafałem Jackiewiczem; to była jedna z najlepszych walk, jakie odbyły się na polskiej ziemi, a Jackiewicz zwyciężył wówczas na punkty niezasłużenie). Historia lubi kołem się toczyć, i obawiam się, że Kownackiego spotka podobny los jak Wolaka – jego marsz po mistrzowski tytuł ostatecznie również zakończy pięściarz średniej klasy, do tego również zrobi to w rewanżu. Wolak pojedynkował się bowiem z Rodriguezem dwukrotnie – w pierwszej ich walce sędziowie jeszcze orzekli remis (choć pięściarz z Portoryko był lepszy), a w drugiej wątpliwości już żadnych nie było, bo Delvin górował praktycznie w każdej z rund, co skłoniło „Raging Bulla” do zawieszenia rękawic na kołku. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że jeżeli Kownacki przegra rewanż z Heleniusem, to i jego przygoda z boksem przestanie mieć sens. Wszystko albo nic. Według mnie Adaś przyjmować na głowię już więcej nie potrafi, więc koniec zbliża się niechybnie.

O braku poczuciu wstydu słów kilka

Walki o mistrzostwo świata w boksie bywały naprawdę różne. Od największych pojedynków, podczas których stawali naprzeciw siebie najlepsi pięściarze świata, aż po zwyczajne „missmatche”, mające zapewnić broniącemu tytuł pięściarzowi kolejny sukces bez zbędnego nadwyrężania się. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że w boksie widziałem już właściwie wszystko, i praktycznie nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Jakiż byłem głupi, jakiż byłem naiwny! Aż mi za siebie wstyd. Szkoda tylko, że wstyd ciągle nie jest ani trochę włodarzom federacji WBA.

(Wice)mistrzowski pasek tejże organizacji w wadze ciężkiej, jak zapewne doskonale zdajecie sobie sprawę, od października 2017 roku dzierży Manuel Charr. Ten zacny czempion szykuje się właśnie – uwaga – do pierwszej obrony swojego trofeum. Po trzech latach. Ale to dopiero początek zabawy. W rolę pretendenta Syryjczyka ma się wcielić Mark De Mori. Australijczyk, który wprawdzie bilans walk ma imponujący, jednak w swojej całej karierze nie pokonał nikogo choćby przeciętnego, a najważniejszy pojedynek, jaki dotąd stoczył, to walka z Davidem Hayem ze stycznia 2016 roku, przegrana przez De Moriego przez nokaut w dwie minuty. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś taki za chwilę stanie przed szansą wywalczenia tytułu zawodowego mistrza świata w boksie.

Nad wyraz ciekawy był zresztą proces dobierania sobie przez Charra rywala na pierwszą obronę. Najpierw ludzie z obozu Syryjczyka zaproponowali stoczenie walki naszemu Mariuszowi Wachowi. „Wiking” oczywiście szybko na tę propozycję przystał, nie zważając na fakt, że miał na stole w tamtym momencie kilka znacznie zacniejszych finansowo ofert. W kluczowym momencie ekipa Charra przestała jednak się odzywać, prawdopodobnie uznając, że lepszym rywalem jak na pierwszą obronę paska będzie jednak De Mori. Z ich perspektywy należy to zrozumieć, bowiem Mariusz Wach pojedynku z Charrem byłby faworytem. Ba, osobiście jestem przekonany, że nasz olbrzym by tę walkę wygrał w cuglach.

Ostatecznie Wach obejść się będzie musiał smakiem i w grudniu zmierzy się podczas gali Joshua vs Pulew z Hughie Furym (tej walki już faworytem nie będzie). Charr natomiast w najbliższej przyszłości prawdopodobnie łatwo upora się z De Morim i poszuka możliwości, by jakoś sowicie sprzedać swój paseczek. Szkoda, że nikt u nas, nad Wisłą, nie ma takich pieniędzy, aby go od niego odkupić. Swego czasu nawet próbowano – Mateusz Borek podobno kontaktował się dwa lata temu z ekipą Syryjczyka w sprawie ewentualnego pojedynku z Tomaszem Adamkiem na ósmej edycji gali Polsat Boxing Night. Rozmowy spaliły jednak wówczas na panewce, bo Charr chciał za taką walkę przynajmniej milion euro.

Aby zostać (wice)mistrzem świata wagi ciężkiej, trzeba obecnie wyłożyć na stół milion euro i pokonać Manuela Charra. Doszliśmy do takiego absurdu, że to drugie wydaje się znacznie trudniejsze. Na koniec jeszcze ciekawostka: wyobraźcie sobie, że przed dwoma tygodniami Charr został czwartym najdłużej panującym czempionem federacji WBA w wadze ciężkiej w historii.. Z lokaty tej Syryjczyk zepchnął samego Mike'e Tysona. Za kolejne dwa tygodnie Manuel wskoczy natomiast na podium tej klasyfikacji, dzierżąc mistrzowski pas dłużej od Evandera Holyfielda, a już w kwietni przyszłego roku może przegonić na liście najdłużej panujących czempionów w historii samego Muhammada Alego. Niczego bardziej popieprzonego już dzisiaj nie przeczytacie.

Płać i oglądaj

Roy Jones Jr to najpiękniej walczący pięściarz, jakiego kiedykolwiek widziałem. W swoim prime Roy był zawodnikiem z innej planety – jego szybkość, błyskotliwość, technika, pewność siebie to elementy, które kibiców wprawiały w ekstazę, a jego oponentów w zakłopotanie. „To nie moi rywale są słabi, tylko na moim tle tak wyglądają”, lubił mawiać w swoich najlepszych lata Roy. Mike Tyson to z kolei była absolutna ringowa bestia, człowiek nie do podrobienia, jeżeli chodzi o ringową siłę, agresję, zwierzęcość. Właśnie to w nim wszyscy uwielbiali, ten naturalny instynkt kilera, tę pierwotną umiejętność unicestwiania wszystkiego co się rusza. Niszczenia, gładzenia, zadawania bólu. Tyson w swoich najlepszych latach był totalnie „unstoppable”. 

Teraz Roy Jones Jr ma lat 51, zaś Mike Tyson ma ich 54. Obaj panowie powinni już dawno spoczywać na laurach, odcinać kupony od swojej wielkiej sławy, ale obu zamarzyło się kolejne wejście między liny. Zmaterializować ma się ono 28 listopada w Staples Centre w Los Angeles. Na szczęście, starcie będzie miało charakter wyłącznie pokazowy. Panowie będą boksować nie przez trzy, a przez dwie minuty, a do tego założą na dłonie większe i znacznie bezpieczniejsze rękawice 12-uncjowe. Mnie brakuje jeszcze tylko tego, by mieli na głowach kaski. I nie piszę tego prześmiewczo. Obaj powinni mieć na głowie kaski, a walka powinna być zakontraktowana nie na osiem, a na cztery rundy.

Niestety doskonale pamiętam, jak wyglądał pod koniec swojej wielkiej kariery Roy Jones Jr. Żal było patrzeć, jak ciężko nokautował go Denis Lebiediew, jakie zbierał baty od Enzo Maccarinelliego. Wiem też, jak pod koniec kariery wyglądał Mike Tyson - „Żelazny” w swoich dwóch ostatnich starciach, piętnaście lat temu, był nokautowany przez takie tuzy zawodowych ringów jak Danny Williams oraz Kevin McBride. Tyson to już wtedy był sportowy trup, piętnaście lat temu. Z politowaniem czytałem komentarze niektórych kibiców, którzy po obejrzeniu kilkusekundowego urywku tarczowania Mike'a piali z zachwytu, przepowiadając mu spektakularny powrót na tron wagi ciężkiej. Tymczasem dzisiejszy Tyson nie miałby absolutnie żadnych szans w pojedynku z Krzyśkiem Zimnochem czy Kamilem Sokołowskim, i taka jest bezlitosna prawda.

Zarówno Tyson, jak i Jones Jr swoje już w ringu zebrali i nie chciałbym, by kiedykolwiek wychodzili jeszcze między liny. Jeśli jednak już muszą, niech robią to w możliwie najbardziej bezpieczny sposób. Osiem rund i brak kasków to w mojej opinii i tak przesada. Prawie tak duża, jak cena, jaką będą musieli uiścić za obejrzenie tego pojedynku w systemie PPV kibice w Stanach Zjednoczonych – ma ona wynosić dokładnie 50 dolarów. Dokładnie 50 dolarów za pojedynek dwóch emerytów, dwóch pięściarzy już dawno rozbitych i skończonych.

Uwielbiam zarówno Roya Jonesa Jr jak i Mike Tysona, i właśnie dlatego ich pojedynku nie obejrzę, nawet z odtworzenia. Chcę zapamiętać genialnego technika i brutalnego egzekutora, nie ich marne karykatury. Ludzie jednak uwielbiają karmić się wspomnieniami, są bardzo sentymentalni, nie potrafią godzić się z upływającym czasem. Nie bez kozery mówi się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki; rzeka ciągle bowiem płynie, nigdy nie pozostaje taka sama. Wielkość Roya i Mike'a odpłynęła z jej nurtem już wiele lat temu.

Poczucie niedosytu

Kella Brooka pierwszy raz zobaczyłem w akcji w marcu 2010 roku, gdy mierzył się w Liverpoolu z naszym Krzyśkiem Bieniasem (zwanym też przez niektórych nieco prześmiewczo „cieniasem”, moim zdaniem niesłusznie, Krzychu to był solidny bokser). Brook zwyciężył wówczas przez techniczny nokaut i już wtedy mnie sobą zachwycił – widać było jak na dłoni, że ma w sobie to „coś”, że jest pięściarzem ponadprzeciętnie uzdolnionym, że zajdzie w ringu bardzo daleko.

Od tamtej pory oglądałem chyba wszystkie jego pojedynki. Albo na żywo, albo później z odtworzenia. Zachwycałem się tym, jak fantastycznie radził sobie w zwycięskim starciu z Shawnem Porterem, ze smutkiem patrzyłem na to, jak w starciu, do którego nigdy nie powinno dojść, zbierał cęgi od Giennadija Gołowkina („GGG” był zwyczajnie dla Kella zbyt duży, Brytyjczyk został wtedy posłany przez swoich promotorów na pożarcie; nic dziwnego, że miał od tamtej pory z nimi na pieńku). 

Brook jest typowym przykładem pięściarza niespełnionego. Wprawdzie był mistrzem świata w kategorii półśredniej i nawet trzy razy obronił swój tytuł, jednak mógł i powinien był osiągnąć między linami znacznie więcej. W swoim najlepszym okresie toczył pojedynki za średnie pieniądze ze średniej klasy rywalami, aż w końcu nadeszła wyczekiwana walka ze świetnym Shawnem Porterem i największe zwycięstwo w całej zawodowej karierze. 

To był sierpień 2014 roku, wydawało się, że od tamtej pory wszystko ruszy z kopyta i Kell w końcu pokaże całemu światu, na co go stać. Miesiąc później jednak „Special K” wybrał się na te nieszczęsne wakacje na Teneryfie, podczas których został ugodzony nożem w kolano. Wprawdzie po operacji Brook powrócił do pełnej sprawności i niedługo później wrócił między liny, jednak wydaje mi się, że historia z nożem odcisnęła na nim swoje piętno. No a potem ta walka z Gołowkinem, która już to piętno odcisnęła na pewno. Potem jeszcze kolejna niepotrzebna (niepotrzebna na tamten moment) batalia z Errolem Spencem Jr i kolejne spory z promotorami, przez które Kell zaczął boksować bardzo nieregularnie i za jeszcze mniejsze stawki niż dotychczas.

Bardzo szkoda, że Brook nie zmierzył się ze Spencem, będąc w swojej najlepszej formie, bardzo szkoda, że przydarzyła mu się ta okropna historia na Teneryfie i bardzo szkoda, że zawalczył z Giennadijem Gołowkinem. Szkoda, że nigdy nie doszło do jego wyczekiwanej walki z Amirem Khanem, która swego czasu była na wyspach wyczekiwana niemal tak bardzo jak dziś pojedynek Tysona Fury'ego z Anthonym Joshuą. Szkoda, szkoda, szkoda.

Brzmię, jakbym się z Kellem Brookiem żegnał, choć ten przecież pięściarskiej kariery oficjalnie jeszcze nie zakończył. Prawda jest jednak taka, że „Special K” nie czeka już między linami nic dobrego. Ostatnie wypowiedzi Kella wyraźnie sugerują, że doskonale zdaje on sobie z tego sprawę. Walka z Terencem Crawfordem to była gra va banque, to był pojedynek z cyklu wszystko albo nic. Ta przygoda po prostu przestała już mieć sens.

Waszym zdaniem!

Czy Kell Brook powinien kontynuować sportową karierę? Jak widzicie rewanżowy pojedynek Adama Kownackiego z Robertem Heleniusem? Co sądzicie o starciu Mike'a Tysona z Roy'em Jonesem Jr? Czekamy na Wasze komentarze!

„Bez Cenzury” to nowy cykl publicystyczny na portalu BOKSER.ORG, w którym każdej środy o godz. 20.00 będę starał się przedstawić Wam moje, skrajnie subiektywne spojrzenie na boks. Nie zabraknie zarówno rozpalających środowisko tematów bieżących, jak i wątków niepopularnych, których nikt – z różnych względów – nie decydował się dotąd poruszyć. Wszystko do bólu szczerze i absolutnie Bez Cenzury.