BEZ CENZURY #4: PIENIĄDZE LUBIĄ CISZĘ

Marcin Olkiewicz, Opracowanie własne

2020-11-11

Jak każdej środy, nadeszła pora, by Bez Cenzury omówić cztery bieżące wydarzenia z uwielbianego przez nas świata boksu zawodowego. Tym razem na tapet wezmę rozstanie Canelo Alvareza z platformą DAZN, kolejną galę Polsat Boxing Night, kwestię licencji dla Siergieja Liachowicza, a także nowo ogłoszoną bridgerweight. Zapraszam!

Często mówi się, że boks to bardziej biznes niż sport, ale tak naprawdę współcześnie każdej dyscyplinie sportowej można by było postawić taki zarzut. Piłka nożna to bardziej biznes niż sport, hokej na lodzie to bardziej biznes niż sport, lekkoatletyka to bardziej biznes niż sport, etc. Generalnie coraz mniej już sportu w sporcie. Pieniądze przemawiają w sportowym środowisku do wszystkich najgłośniej, choć rozmawia się o nich w ciszy, poza fleszami kamer i dociekliwymi spojrzeniami kibiców.

Nierzadko zdarza się, że fani mają okazję dostrzec jedynie owoc wielomiesięcznych rozmów, negocjacji, sporów, które sportowcy toczą ze swoimi agentami, menedżerami, czy pracodawcami. Kibic – taki jak ja czy Ty – ostatecznie zostaje postawiony przez wszystkich zainteresowanych przed faktem dokonanym, a jedyne, co mu pozostaje, to zaakceptowanie nowej rzeczywistości. Relacje na linii Canelo-DAZN są tego najlepszym przykładem.

Wszyscy odetchnęli z ulgą

Kiedy w październiku 2018 roku Saul Alvarez podpisywał wart 365 milionów dolarów kontrakt z platformą streamingową DAZN, wydawało się, że wszyscy są zadowoleni – Meksykanin stał się najlepiej opłacanym sportowcem świata, natomiast przedsiębiorstwo Leonarda Blavatnika mogło się poszczycić posiadaniem w swojej stajni najjaśniej obecnie błyszczącej gwiazdy w boksie zawodowym.

Związek Canelo z DAZN od początku był jednak burzliwy. Platforma zobowiązała się bowiem w kontrakcie do wypłacania Alvarezowi za każdą walkę minimum 35 milionów dolarów, a pieniądze te niespecjalnie się zwracały. Meksykanin swój pierwszy pojedynek pod szyldem DAZN stoczył w grudniu 2018 roku, łatwo pokonując w kompletnym missmatchu Rocky'ego Fieldinga. Walka przyniosła straty, ale okej, wszyscy je zaakceptowali – pojedynek z Brytyjczykiem miał być w założeniu przecież i tak jedynie „rozbiegówką” przed kolejnymi, znacznie większymi walkami z udziałem Canelo. W swoich kolejnych występach Meksykanin podejmował więc już gwiazdy zawodowych ringów – odpowiednio Daniela Jacobsa i Sergieja Kowaliowa. Tyle że – ku zaskoczeniu ludzi odpowiedzialnych za finanse DAZN – i te pojedynki przyniosły straty. 

„Sportowy Netflix” zaczął mieć z Canelo poważny problem. Meksykanin okazał się pięściarzem (podobnie jak kilku innych, mających kontrakt z DAZN) przepłacanym i nie bardzo było co z tym fantem zrobić. Jedynym wyjściem, aby zminimalizować kłopoty finansowe, stało się dla ludzi z DAZN zmuszanie Alvareza do toczenia możliwie najbardziej głośnych pojedynków, z trzecim starciem z Giennadijem Gołowkinem na czele. Tyle że Canelo do wypełnienia trylogii z Kazachem od początku za bardzo się nie palił, a do tego cały jego team przez cały czas pragnął mieć duży wpływ na to, z kim Saul się konfrontuje. 

Pandemia koronawirusa i konieczne, uzasadnione z przyczyn losowych cięcia kosztów okazały się dla DAZN doskonałym pretekstem, by renegocjować z Canelo niekorzystny kontrakt. Ostateczna, nowa propozycja dla Alvareza brzmiała: nie 35, a 20 gwarantowanych milionów dolarów za każdą walkę, plus do tego wpływy ze sprzedaży biletów na każdy pojedynek. Meksykanin na podobne warunki zgadzać się jednak nie zamierzał, bo po pierwsze zamiast 20 milionów wolał jednak swoje 35, a po drugie, był już wówczas skonfliktowany także z promującą go grupą Golden Boy Promotions, która – w opinii Alvareza - przez cały okres umowy z DAZN nie dbała należycie o jego interesy. Ostatecznie więc sprawa wylądowała w sądzie, a Canelo zażądał od swojej dawnej stajni i DAZN wypłacenia zaległych, zagwarantowanych w kontrakcie 280 milionów dolarów. Platforma streamingowa broniła się wybuchem pandemii i tym, że Meksykanin również nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań, ponieważ nie chciał boksować z tymi rywalami, których mu proponowano.

W sądzie – poza fleszami kamer i dociekliwymi spojrzeniami kibiców – wszystkie zainteresowane strony doszły do porozumienia. Wydaje się, że z ulgą odetchnęło zarówno DAZN, jak i przepłacany Canelo, który z tego, że był przepłacany, wydaje się ciągle nie zdawać sobie sprawy. Meksykanin jest obecnie wolnym agentem i według wstępnych doniesień na ring może wrócić już w grudniu, pojedynkiem z czempionem IBF w wadze super średniej, Calebem Plantem. Póki co nie wiadomo, kto miałby tę walkę pokazać, natomiast pewne jest, że na rozstaniu Canelo z DAZN stracą przede wszystkim... kibice Meksykanina, zwłaszcza ci ze Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Kontrakt Alvareza z platformą streamingową gwarantował im bowiem, że za relatywnie niską cenę miesięcznej subskrypcji (DAZN w USA kosztuje 20 dolarów miesięcznie) będą mogli oglądać swojego idola we wszystkich największych walkach. Teraz natomiast dawnym zwyczajem za każdy pojedynczy występ Canelo będą musieli zapłacić kilka razy więcej w usłudze PPV.

Co natomiast oznacza zerwanie kontraktu z DAZN przez Alvareza dla nas, Polaków? Raczej niewiele. Z pozoru jedynym minusem takiego rozwiązania może wydawać się fakt, że teraz Canelo nieco dalej będzie do walk z innymi gwiazdami światowego boksu, związanymi z wyżej wymienioną platformą streamingową (Gołowkinem, Andrade, Smithem, Saundersem), jednak życie już niejednokrotnie pokazywało, że gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze, wszelkie animozje przestają mieć znaczenie. Największy problem z brakiem lukratywnego kontraktu z DAZN może mieć ostatecznie sam Canelo, który – jeśli nikt nie zaproponuje mu teraz z kapelusza jakiejś nowej, niebotycznej umowy – obserwując stan konta będzie musiał przekonać się w końcu na własnej skórze, ile tak naprawdę jest wart. 

Dewaluacja marki

Wszystko zaczęło się 24 października 2009 roku od walki Tomasza Adamka z Andrzejem Gołotą w Łodzi. Potem było jeszcze takich gal siedem:

Wiemy już, że dziewiąta gala z cyklu Polsat Boxing Night odbędzie się 5 grudnia, prawdopodobnie w warszawskim hotelu Hilton. Bez udziału publiczności, ze skromną oprawą i skromną kartą walk. W pojedynku wieczoru zobaczymy starcie wracającego po porażce w walce o mistrzostwo świata Michała Cieślaka z dobrze znanym polskiej publiczności Taylorem Mabiką. Starcie, które tak naprawdę nikogo specjalnie nie interesuje. 

Mabika to solidny pięściarz, i napiszę więcej – dobry rywal dla Cieślaka jak na powrót po porażce. Tyle że znacznie mniej dobry na główną walkę wieczoru gali Polsat Boxing Night. Wszystkie imprezy firmowane logiem PBN-u gwarantowały dotąd emocje, były to emocje skrajnie różne, ale zawsze emocje. Najwyższy poziom sportowy zapewniała walka Głowackiego z Usykiem, sporo sentymentu wzbudzało starcie Gołoty z Saletą, każdy kolejny występ Tomasza Adamka – niezależnie od tego, kto stawał naprzeciw „Górala” w ringu – sprawiał, że obok polsatowskiej imprezy nikt nie tylko ze świata boksu, ale generalnie polskiego sportu, nie przechodził obojętnie. Obok walki Cieślaka z Mabiką inaczej niż obojętnie się przejść niestety nie da.

Już dziś można zresztą przewidzieć jej przebieg. Gabończyk zapewne schowa się za podwójną gardą, nie da sobie zrobić specjalnej krzywdy, ale też specjalnie nie będzie szukał zwycięstwa – po prostu da Cieślakowi solidnie przeboksować dziesięć rund, i to wszystko. Radomianin przegra maksymalnie jedno, jak będzie miał naprawdę kiepski dzień – może dwa starcia, ale zwycięży bardzo pewnie, nie będąc w ringu ani przez chwilę zagrożonym. Cieślak vs Mabika to pojedynek na przyzwoitym poziomie, idealny na którąś z mniejszych, przeciętnych polskich gal. Ale szyld PBN-u zwyczajnie deprawujący.

Podobnie zresztą sytuacja ma się z anonsowanym co-main eventem gali, a więc starciem Runowski vs Syrowatka. Ten pojedynek mógł być hitem dobrych kilka lat temu, dziś jest już zwyczajnie co najwyżej odgrzewanym kotletem. Syrowatka obecnie ma w rekordzie już pięć porażek i wyraźnie najlepszy okres za sobą,  Runowski natomiast odkąd został zdeklasowany w kwietniu ubiegłego roku w Wielkiej Brytanii przez  niezłego Josha Kelly'ego, stoczył tylko dwie walki – w pierwszej znokautował w pierwszej rundzie buma z Ukrainy, Sergieja Mołczanowa, a w drugiej z ogromnymi kłopotami pokonał na punkty... zawodnika MMA, Daniela Rutkowskiego. Nie trudno odnieść wrażenie, że „Kosiarz” od kilku lat nie tyle stoi w miejscu, co się cofa, a zwycięstwo nad Syrowatką jedyne, co mu może otworzyć, to szansę na jeszcze jeden, ostatni duży payment za granicą. A przecież aspiracje Przemek jeszcze niedawno miał nawet mistrzowskie...

Trzecią z głównych walk kolejnej gali Polsat Boxing Night ma być starcie Pań, konkretnie walka byłej mistrzyni świata, nieco zapomnianej już Ewy Piątkowskiej z Różą Gumienną, która dotąd dała się poznać jako wysokiej klasy... kick-boxerka. Starcie wydaje się mieć jednego faworyta – trudno wyobrazić sobie, by Piątkowska pewnie nie wygrała tej potyczki, co więcej, by nie wygrała jej przed czasem. Każdy inny rezultat niż zdecydowane zwycięstwo „Tygrysicy” będzie należało uznać za sensację. 

Reasumując: wśród trzech dotąd anonsowanych, głównych walk wieczoru dziewiątej gali Polsat Boxing Night nie ma ani jednego pojedynku elektryzującego, ani jednej walki, która mogłaby sprawić, że kibice czekaliby na kolejną polsatowską imprezę z wypiekami na twarzy. Taka sytuacja zdarza się po raz pierwszy od ośmiu edycji PBN-u. Nie zrozumcie mnie źle: generalnie, jak na polskie standardy, ta gala mi się podoba. Ma całkiem solidną, porządną kartę, co biorąc pod uwagę ubogość naszego rynku i sytuację, która panuje obecnie na świecie, należy z pewnością docenić. Nie pasuje mi do niej po prostu szyld PBN-u, który zawsze kojarzył się przecież nad Wisłą z wielkim pięściarskim świętem. Z drugiej strony – Polsatowi nie ma się za bardzo co dziwić, bo lepić nie ma z czego. Najlepsi polscy pięściarze (z wyłączeniem Michała Cieślaka) wszak boksują obecnie dla konkurencyjnej stacji. 

Telewizja Zygmunta Solorza zapowiada organizowanie dwóch gal z cyklu Polsat Boxing Night rocznie, jednak biorąc pod uwagę to, jakimi pięściarskimi zasobami dysponuje, nie wydaje się, by była w stanie zestawiać na nich tak ciekawe walki jak niegdyś. Co za tym idzie – szyld PBN-u już niebawem może zacząć nam się kojarzyć wyłącznie z przeciętnością. Dewaluacja właśnie startuje.

Igranie z ogniem

Pamiętam, że gdy w sierpniu 2013 roku Deontay Wilder ciężko znokautował Siergieja Liachowicza, pomyślałem sobie, że Białorusin nie powinien już pod żadnym pozorem nigdy więcej wchodzić do ringu. „Biały Wilk” na ciosy „Brązowego Bombardiera” zareagował bardzo niepokojąco, leżąc na macie zaczął się trząść i epileptycznie drgać, niektórzy uważali nawet, że robił to trochę teatralnie, bo „sprzedał” walkę. Według mnie po prostu już wtedy nie nadawał się do boksowania.

Mamy listopad 2020 roku, a Liachowiczowi ciągle ktoś wydaje bokserską licencję. W ostatnią sobotę 44-letni Siergiej po raz kolejny przegrał przed czasem, tym razem padł w drugiej rundzie po ciosach Jewgienija Romanowa. Problem oczywiście jest szerszy i nie dotyczy tylko Białorusina – generalnie komisje sportowe wydają licencje pięściarskie zbyt chętnie, nie zlecają pięściarzom dokładnych badań, przed przyznaniem im prawa do walki nie analizują stanu zdrowia zawodników oraz ich pięściarskiej przeszłości. 

To, co napiszę, być może okaże się niepopularne (albo i popularne), ale moim zdaniem wydawanie licencji pięściarzowi, który ukończył czterdziesty rok życia, powinno być nie regułą, a wyjątkiem – mało który zawodnik powinien móc sobie na to zasłużyć. Każdy, kto ukończył czterdziesty rok życia, a w dodatku ma za sobą tak ciężkie porażki przed czasem jak Liachowicz, powinien przechodzić tomografię komputerową głowy, każdy powinien być poddawany skrupulatnym badaniom sprawnościowym i wydolnościowym. 

Dziś wydawanie pięściarzowi licencji przypomina wydawanie dowodu osobistego – aby ją dostać, wystarczy mieć osiemnaście lat i uiścić odpowiednią opłatę. Sytuacja wygląda podobnie w każdym kraju, na każdym kontynencie. I będzie tak wyglądała prawdopodobnie aż do momentu, w którym nie dojdzie do jakiejś tragedii. Boks zawsze zmienia się dopiero po tragediach – dopiero po śmierci w ringu koreańskiego boksera Kim Duk-koo zredukowano liczbę rund w pojedynkach mistrzowskich z piętnastu do dwunastu, dopiero po nieodwracalnych zmianach, jakie zaszły w mózgu Magomeda Abdusalamowa po walce z Mikiem Perezem amerykańskie komisje sportowe zaczęły nakazywać sędziom wcześniejsze, profilaktyczne przerywanie pojedynków. Jak widać, nie tylko Polak mądry po szkodzie.

Kto to wymyślił?!

Mam takiego kolegę, który lubi oglądać zdjęcia dziewczyn w internecie. Zawsze, gdy jakaś dama wpadnie mu w oko, skrupulatnie, kilka razy dziennie przegląda wszystkie jej fotografie, analizuje je, stara się wyłapywać na nich najdrobniejsze szczegóły. Ostatnio serwis społecznościowy, na którym ogląda ów zdjęcia, zmienił jednak nieco swoją politykę – trudniej anonimowo przeglądać zdjęcia, ponieważ gdy w któreś klikniesz dwa razy, nawet przez przypadek, natychmiast zostaje ono przez Ciebie „polubione”. Dla mojego kolegi to ogromna kula u nogi. - Kto to w ogóle wymyślił?! Chyba jakiś debil – żalił mi się ostatnio. Pomyślałem sobie to samo, słysząc nazwę nowej kategorii wagowej, którą za chwilę zamierza wprowadzić federacja WBC.

Waga ta będzie się nazywać „bridgerweight”. Jej limit to 101,6 kg, a nazwa stanowi hołd dla sześcioletniego Bridgera Walkera, który na początku roku uratował siostrę przed agresywnym psem. W porządku, chłopak zachował się bohatersko, brawa dla niego, ale zastanawiam się, na jakiej podstawie jego imieniem ma zostać nazwana nowa kategoria wagowa w boksie? Przecież to pomysł tak kosmicznie głupi, że aż ręce opadają. Zresztą, dlaczego akurat heroiczny czyn Bridgera Walkera ma zostać w ten sposób uhonorowany? Przecież każdego dnia, na całym świecie ludzie robią tysiące wspaniałych rzeczy, każdego dnia ludzie ratują się z opresji, wzajemnie sobie pomagają, jest mnóstwo osób, które zasługują w tym aspekcie na wyróżnienie. Ale wyróżniony zostanie akurat Bridger Walker. To musiał wymyślić jakiś „debil”.

Waszym zdaniem!

Co sądzicie o nazwie nowej kategorii wagowej i wszystkich pozostałych, poruszonych dziś wątkach? Czekamy na Wasze komentarze!

„Bez Cenzury” to nowy cykl publicystyczny na portalu BOKSER.ORG, w którym każdej środy o godz. 20.00 będę starał się przedstawić Wam moje, skrajnie subiektywne spojrzenie na boks. Nie zabraknie zarówno rozpalających środowisko tematów bieżących, jak i wątków niepopularnych, których nikt – z różnych względów – nie decydował się dotąd poruszyć. Wszystko do bólu szczerze i absolutnie Bez Cenzury.