PRZEBUDZENIE Z AMERYKAŃSKIEGO SNU

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2020-03-08

USA zawsze zajmowały w sercach i umysłach Polaków szczególne miejsce. Nie mogąc wybić się na niepodległość po rozbiorach, braliśmy udział w niepodległościowych zmaganiach Amerykanów, którzy Pułaskiego i Kościuszkę czczą jak swoich bohaterów. Mniej pamięta się w Polsce postaci takie jak gen. Krzyżanowski, który wsławił się w trakcie wojny secesyjnej, a jego „Polski Legion” w dramatycznym ataku na bagnety walnie przyczynił się do zwycięstwa Unii w kluczowej bitwie pod Gettysburgiem. USA przyjęły milionowe fale naszych emigrantów i stały się punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń Polaków. Oczywiście także dla kibiców boksu nad Wisłą.

Nic dziwnego, że gdy w latach 90. ubiegłego wieku odrodził się w Polsce po ponad 60-letniej przerwie boks zawodowy, z wielkimi emocjami i jeszcze większymi nadziejami śledziliśmy pierwsze kroki naszych pięściarzy za Oceanem. Zwłaszcza Przemysława Salety, który do 1995 roku większość walk stoczył w USA, choć z przeciętnymi rywalami, oraz przede wszystkim Andrzeja Gołoty, który debiutował niemal w tym samym czasie, prawie wszystkie walki stoczył w Stanach i w odróżnieniu od Salety był przez kilka lat w ścisłej czołówce wagi ciężkiej. No właśnie, waga ciężka… To kategoria, która w boksie zawsze wzbudzała największe emocje i zainteresowanie, oraz generowała największe zyski. Nic dziwnego, że podobnie jak biali kibice amerykańscy wypatrywali zawodnika, który przełamie dominację czarnoskórych pięściarzy w królewskiej kategorii, tak Polacy z nadzieją oczekiwali na sukcesy naszych „ciężkich”. I przyszły zaskakująco szybko, dzięki Andrzejowi Gołocie, który z hukiem wdarł się na szczyt, czterokrotnie dostępując zaszczytu walki o mistrzowski pas. Do dziś pozostaje najlepszym polskim pięściarzem wagi ciężkiej w dziejach zawodowego boksu i z perspektywy czasu doceniamy go coraz bardziej.

Później do walk mistrzowskich dobiło się jeszcze kilku Polaków, ale tylko jeden z nich liczył się nieco w czołówce – Tomasz Adamek (może przez chwilę także Mariusz Wach...). Mimo kilku spektakularnych pojedynków i pamiętnego starcia z Witalijem Kliczką we Wrocławiu, do pozycji Gołoty, którego karierę zresztą zakończył, „Góral” nawet się nie zbliżył. Nie można tego powiedzieć również o bohaterze wczorajszego skandalu (bulwersujący werdykt sędziów skomentowałem na twitterze i mam dość…) i pogromcy Adamka, Arturze Szpilce, który głównie talentowi do autopromocji i nieco destrukcyjnej tendencji do porywania się na zbyt trudne wyzwania, zawdzięczał swoją popularność i był uznawany wbrew realiom za pięściarza z czołówki wagi ciężkiej. Nie można mu przy tym odmówić nieco brawurowej odwagi i zapału do ciężkiej pracy, z którymi nie szły jednak w parze możliwości sportowe. Obudził nadzieje głównie niedzielnych kibiców, a te poważniejsze rozpalił inny zawodnik, który z kolei stał się pogromcą Szpilki, czyli Adam Kownacki. Zapełniał hale sportowe polonijnymi kibicami równie skutecznie jak Gołota i Adamek, bił się jak gladiator na rzymskiej arenie i podobnie jak kilka lat wcześniej nieco już zapomniany Paweł Wolak, zaskarbił sobie sympatię swoim ofensywnym stylem walki. Stylem, który podobnie jak to było w przypadku Wolaka, doprowadził go do porażki.

Nie będę tu szczegółowo analizował przyczyn wczorajszej przegranej Kownackiego, gdyż zrobili to już mądrzejsi ode mnie, a poza tym są one widoczne gołym okiem niedzielnego kibica. Prawdziwy boks to nie jest film „Rocky”, w którym bezkarnie można stosować defensywę polegającą na blokowaniu ciosów twarzą. Taki system – dwa ciosy przyjęte na głowę, cztery oddane na głowę rywala – stosował Wolak i obecnie Kownacki, obaj do pewnego momentu z powodzeniem. Ale to, co zemściło się na filmowej postaci granej przez Sylwestra Stallone, spotkało także naszych pięściarzy. Destrukcyjna dla zdrowia kumulacja ciosów zakończyła karierę Wolaka i w podobnym kierunku zmierza niestety „Babyface”. Co prawda zapowiada powrót i wyciągnięcie wniosków, ale na tym etapie i w tym wieku nie da się już zmienić pewnych nawyków. A każdy kolejny rywal będzie wiedział, co należy zrobić, podobnie jak to było wcześniej z rywalami Gołoty, którzy wiedzieli, że Polak jest slow starterem i jeśli przyciśnie się go w pierwszej rundzie, można wygrać. Problemem nie jest to, że wydłuży się czas oczekiwania Kownackiego na walkę o pas, gdyż zapewne w obecnej konfiguracji na szczycie wagi ciężkiej i tak musiałby czekać przynajmniej rok. Problemem jest to, że on może już do tej walki się nie dobić, gdyż będzie przegrywał kolejne pojedynki na wysokim szczeblu.

I tak przebudziliśmy się w niedzielny poranek 8 marca z naszego amerykańskiego snu. Co prawda niewielu poważnie liczyło na to, że w ewentualnym mistrzowskim starciu z gigantami lub atletami dominującymi dziś na szczycie wagi ciężkiej, Adam będzie miał jakieś szanse. Jednak sensacyjne zwycięstwo Andy’ego Ruiza Jr. nad Anthonym Joshuą i w nasze polskie serca wlało nieco więcej wiary i nadziei, które góry przenoszą. Niestety wysoki jak góra Robert Helenius brutalnie naszą nadzieję zgasił. Co dalej? Kownacki zapowiada powrót i można mu wierzyć, że to nastąpi. To dzielny i ambitny człowiek. Jego dalsze losy będą w dużym stopniu uzależnione od sytuacji na szczycie wagi ciężkiej. Obawiam się jednak, że niezależnie od tej konfiguracji, „Babyface” bez jakiejś rewolucyjnej zmiany, na którą nie ma wielkich nadziei, pozostanie tym, kim jest obecnie – solidnym pięściarzem z szerokiego zaplecza królewskiej kategorii. A więc w gruncie rzeczy będzie tym, kim kilka lat temu był w wadze ciężkiej Tomasz Adamek. Z tą różnicą, że przy szczęśliwym zbiegu okoliczności „Góral” dobił się do mistrzowskiej walki, a Kownacki jest dziś bardzo od tego odległy. Następców nie widać. Spełnienie amerykańskiego snu musimy odłożyć w czasie na wiele lat…