MASAKRA W DNIU ŚW. WALENTEGO

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2020-02-14

Dziś przypada dzień św. Walentego, świętowany globalnie jako tzw. Walentynki. Kibice boksu mają jednak dodatkowy powód, aby wspominać ten dzień, niekoniecznie w miłosnym kontekście. Tym powodem jest Masakra w dniu św. Walentego. I nie chodzi bynajmniej o słynny mord dokonany przez gang Ala Capone w Chicago 14 lutego 1929 roku, lecz o szóstą walkę Jake’a La Motty z Sugar Rayem Robinsonem, która również odbyła się w Wietrznym Mieście w dzień św. Walentego, lecz 22 lata później. Walka stoczona 14 lutego 1951 roku w chicagowskiej hali hokejowej drużyny Blackhawks (później także rozgrywała tam mecze koszykówki drużyna Chicago Bulls) zamykała jedną z najsłynniejszych ringowych epopei w dziejach boksu.

Epopeja rozpoczęła się w 1942 roku, gdy „Słodki” Ray będący wschodzącą gwiazdą zawodowych ringów, pokonał w Nowym Jorku „Wściekłego Byka” na punkty po zaciętej walce. Cztery miesiące później, w lutym 1943 roku doszło do rewanżu, również zwycięskiego dla Robinsona, ale i sam La Motta zrewanżował mu się błyskawicznie. W realiach dziś niewyobrażalnych, gdyż do trzeciej walki doszło w tej samej hali w Detroit zaledwie trzy tygodnie później! I wtedy „Wściekły Byk” nieoczekiwanie zadał Robinsonowi pierwszą porażkę w karierze. Dwa lata później obaj rywale spotkali się po raz czwarty i piąty, w już nieco większym odstępie siedmiu miesięcy i oba pojedynki wygrał Robinson. Jednak ten ostatni pozostawił niedosyt, gdyż nie było to wyraźne zwycięstwo i kibice mieli apetyt na kolejne, szóste już starcie. Niestety paradoksalnie wtedy drogi obu pięściarzy rozeszły się na dłużej. Robinson, który z La Mottą rywalizował w kategorii średniej, w 1946 roku został mistrzem świata w wadze półśredniej, natomiast „Wściekły Byk” po słynnych perypetiach z mafią sięgnął w 1949 roku po tytuł w średniej.

Jednak Robinson nie był w stanie utrzymywać dłużej limitu półśredniej i postanowił przenieść się do wyższej kategorii, w której na tronie zasiadał jego dawny rywal. Ich ponowne spotkanie stało się więc przesądzone. W dzień św. Walentego, 14 lutego 1951 roku na trybunach Chicago Stadium zasiadł niemal komplet 15 tysięcy widzów, a jednocześnie była to jedna z pierwszych walk transmitowanych w rozwijającej się dopiero telewizji, dzięki czemu zobaczyły ją na żywo miliony kibiców w USA. La Motta choć wchodził do ringu jako mistrz, był już w okresie, który w pięściarskim żargonie określa się jako „past prime”. Stoczył dziesiątki ringowych wojen, w których jego defensywa przejawiała się głównie w blokowaniu ciosów głową, co sprawiło, że mimo młodego wieku (wtedy 29 lat) był już wyboksowanym zawodnikiem. Choć trzeba zarazem przyznać, że swoim życiem zadał kłam teorii o wyniszczającym organizm oddziaływaniu boksu, gdyż jak wiadomo zmarł dopiero w sędziwym wieku w 2017 roku. Jednak wtedy, w Chicago w połowie ubiegłego stulecia był skrajnie wyczerpany, także z powodu zrzucania wagi – podobno w przeddzień walki musiał zbić aż cztery funty. Zapewne wiedział, że to będzie jego ostatni wielki bój i dlatego mimo słabszej dyspozycji wystąpił z wielką determinacją. Zdawał sobie sprawę, że nie wytrzyma pełnego dystansu, więc od początku szukał nokautu, jednak Robinson sukcesywnie rozbijał go, głównie ciosami na korpus. W szóstej z zaplanowanych piętnastu rund wydawało się, że zwycięstwo La Motty jest bliskie. Zamroczył Robinsona lewym sierpowym i rozciął mu łuk. Sugar Ray był w wyraźnych opałach, ale dotrwał do gongu, a w kolejnych starciach odzyskał kontrolę nad pojedynkiem. W jedenastym starciu doszło do jednej z nabardziej dramatycznych wymian nie tylko w tej walce, lecz w ogóle w historii walk o mistrzostwo świata wagi średniej, gdy La Motta złapał Robinsona w narożniku całą serią ciosów i wydawało się, że jest o włos od zwycięstwa przed czasem. Jednak Sugar Ray przetrwał nawałnicę, wyrwał się na środek ringu i sam przypuścił atak na wyraźnie zmęczonego rywala! Od 12 rundy rozpoczęła się krwawa egzekucja, tak ekspresyjnie pokazana w filmie „Wściekły byk” Martina Scorsese. Dosłownie fontanny krwi tryskały z systematycznie rozbijanej twarzy La Motty. Jednak sędzia ringowy nie przerywał tej krwawej jatki, po pierwsze z powodu reputacji mistrza, który nigdy nie był na deskach, a po drugie dlatego, że w tamtym czasach właściwie nie stosowano liczenia na stojąco. A La Motta przyjmował bezlitosne bomby Robinsona i ani myślał paść na deski! W 13 rundzie masakra w dniu św. Walentego zaczęła już jednak przypominać stopniem okrucieństwa egzekucję przeprowadzoną przez gang Ala Capona w tym samym mieście. La Motta nie był w stanie utrzymać rąk w górze ani stosować balansu, więc przyjmował wszystkie ciosy w odsłoniętą głowę. Po kolejnym potężnym prawym poleciał na liny, a Robinson wyprowadził całą serię celnych ciosów bez odpowiedzi. Wtedy sędzia zdecydował się wreszcie litościwie przerwać tę rzeźnię, w obawie przed śmiercią mistrza. W ten sposób Robinson sięgnął po tytuł w wadze średniej, zostając w kolejnych latach jednym z największych czempionów tej kategorii w dziejach boksu. Zawsze powtarzał, że nie znał człowieka, który byłby w stanie przyjąć tyle ciosów co La Motta i nie paść martwy. Jednak "Wściekły byk" niemal zaniesiony przez swoich sekundantów do narożnika nie był w stanie go opuścić i pójść do szatni przez kolejne 20 minut. Choć stoczył później jeszcze kilka walk, masakra w dniu św. Walentego była w istocie końcem jego kariery.