ŁUKASZ WAWRZYCZEK: Z DUMĄ WSPOMINAM ZWYCIĘSTWO NAD USYKIEM

Piotr Podsiadły, facebook.com/SzlakiemFutbolu

2019-11-12

- To była wyrównana walka, którą wygrałem na punkty. Wspominam ją z wielkim sentymentem i dumą, że miałem okazję walczyć z późniejszym mistrzem olimpijskim - mówi Łukasz Wawrzyczek (20-4-2, 3 KO), który kiedyś wygrywał z Aleksandrem Usykiem, a od pięciu lat pozostaje na sportowej emeryturze.

- Śledzisz karierę Aleksandra Usyka? Niewielu kibiców wie, że niepokonanego na ringach zawodowych mistrza olimpijskiego z Londynu, Ty pokonałeś w ringu amatorskim. Jak wspominasz tamten pojedynek i Twoje początki z boksem?
Ł.W.:
To był dla mnie najważniejsza walka bokserska w tamtym czasie. Usyk już wtedy był Mistrzem Europy Juniorów i świetnie zapowiadającym się zawodnikiem. Ja wiedziałem, że jeśli wygram, wypracuję sobie mocną pozycję w kadrze narodowej. To była wyrównana walka, którą wygrałem na punkty. Wspominam ją z wielkim sentymentem i dumą, że miałem okazję walczyć z późniejszym mistrzem olimpijskim. A początki przygody z boksu? Wszystko zaczęło się w 1997 roku, kiedy ja chodziłem do podstawówki w Oświęcimiu, a śp. trener Janusz Jeleń otworzył sekcje bokserską Iskry Brzezinka. Na pierwsze zajęcia przychodziło około 50 młodych chłopaków, więc trener postanowił zrobić naturalną selekcję i na dzień dobry kazał nam sparować ze sobą. Fajne czasy. Po kilku ciosach połowa chłopaków zrezygnowała.

- O czym myśli młody chłopak, który osiąga pierwsze amatorskie sukcesy w boksie? Czy po sukcesach na krajowym podwórku, w Mistrzostwach Polski juniorów, czy później seniorów, ma się poczucie, że to już czas na boks zawodowy i walki o najwyższe cele?
Ł.W.
: Wielu kibiców myśli, że młodym pięściarzom po kilku, kilkunastu wygranych walkach w amatorce, odbija woda sodowa do głowy i od razu chcą przechodzić na zawodowstwo. Tak bywa, ale to nie reguła. Moim celem na początku kariery bokserskiej był wyjazd do Aten na igrzyska w 2004 roku, ale związek uznał, że jestem za młody. Przed igrzyskami w Pekinie, byłem już faworytem do wyjazdu, ale ministerstwo sportu i ówczesny Minister Sportu odebrał nam stypendia sportowe. Nie mieliśmy perspektyw, dlatego zawodnicy z kadry zaczęli przechodzić na zawodowstwo. Ja, Mariusz Wach, Piotr Wilczewski, wielu innych. Podobno w kasie brakowało funduszy. Kilka miesięcy później w prasie przeczytaliśmy, że minister został aresztowany w związku z aferą korupcyjną w Centralnym Ośrodku Sportu.

- Kto Ci pomógł przejść na zawodowstwo i skąd taki kierunek, jak np. Węgry czy Wyspy Brytyjskie? W całej swojej pierwszej części kariery, ani razu nie zaboksowałeś w Polsce.
Ł.W.
: W przejściu na zawodowstwo pomógł mi Grzegorz Proksa, z którym znamy się od 15. roku życia. On już wtedy miał za sobą występy na galach za oceanem, a mi marzyła się podobna ścieżka. Moim agentem został Krzysztof Zbarski, a trenerem Laszlo Veresz. Nasza baza treningowa była na Węgrzech, mieszkaliśmy i trenowaliśmy w Budapeszcie. Promotor prowadził swoje interesy przede wszystkim na wyspach, stąd większość moich pierwszych walk odbyła się właśnie tam.

- Szedłeś jak burza, pokonując kolejnych rywali. Twoje walki odbywały się co dwa, trzy miesiące. Potem przyszła pierwsza porażka, remis i... Zniknąłeś.
Ł.W.
: Wiesz, fajnie jest wyjechać na wyspy, wziąć udział w fajnej gali i pokonać rywala, ale kiedy wracasz do pustego, wynajętego mieszkania i nadal nie masz pieniędzy na życie czy na treningi, to rośnie w tobie frustracja. O sponsorach nie było mowy, nikogo w Polsce nie interesują walki w Anglii, kiedy swój interes prowadzisz w kraju. W 2009 roku nie wytrzymałem, zerwałem kontrakt i wyjechałem do Jersey, gdzie z resztą mieszkam także teraz. Trafiłem do sądu, oczywiście przegrałem, a za zerwanie kontraktu dowalili mi 400 tysięcy złotych. Nie mogę powiedzieć, żeby ktokolwiek mnie wówczas oszukał, ale to cenna przestroga dla zawodników. Łatwo jest wykorzystać młodość i naiwność młodych oraz ambitnych chłopaków, którzy marzą o tym, żeby zwojować świat. Dziś każdemu radzę, aby razem z zaufaną osobą z otoczenia, a także z prawnikiem, przeanalizował każdy, nawet najmniejszy zapis w umowie.

- Kiedy w 2012 roku po powrocie do Polski widzieliśmy się po raz pierwszy, miałeś przed sobą jasno postawiony cel – powrót do boksu i pas mistrza Europy. Mimo wielu dobrych pojedynków, nie udało się go osiągnąć. Czego najbardziej żałujesz jeśli chodzi o Twoją karierę na ringu zawodowym?
Ł.W.
: Jestem bardzo szczęśliwy z ostatnich trzech lat mojej kariery. Poznałem wspaniałego człowieka i świetnego biznesmena z Oświęcimia – Ryszarda Skórkę, który stał się moim promotorem i bardzo mi pomógł wrócić na ring. Stoczyliśmy razem około 15 walk, zdobyłem pas International WBF i Międzynarodowe Mistrzostwo Polski. Pas Mistrza Europy? Myślę, że był w moim zasięgu, ale zabrakło układów w EBU, żeby podbić nieco moje rankingi. Boks to jednak nie tylko sport, to także taka trochę bokserska polityka. Niczego nie żałuję.

- Stoczyłeś na zawodowym ringu 26 walk, z których 20 wygrałeś. Jeśli miałbyś wybrać tą jedną jedyną, którą uważasz za swoją najlepszą w karierze, która byłaby to walka?
Ł.W.
: Wszystkie walki były trudne. Jedne mniej, drugie bardziej, ale w boksie nigdy nie ma łatwych pojedynków. Nawet jeśli kończą się efektowną wygraną, to konsekwencja ciężkich treningów i miesięcy wytężonej pracy. Na pewno mocno w pamięci utkwiła mi porażka w Dublinie, po której miałem złamany nos. Miło wspominam świetne walki w Anglii czy pojedynek z Patrickiem Nielsenem w Danii, na jego terenie. Zastąpiłem jego rywala na cztery tygodnie przed walką. Myślę, że jakbym miał więcej czasu na przygotowania, mógłbym pokusić się o wygraną.

- Czy walka z Nielsenem była Twoim "być albo nie być"?
Ł.W.
: Nie chciałem kończyć kariery. Myślałem, że jeszcze przez jakiś czas będę jeździł po świecie, zarabiał na boksie, walczył z zawodnikami z europejskiej czołówki. Miałem już jednak dość tych wszystkich układów promotorskich czy sędziowskich. Kiedy jeden z promotorów podkradł mi sponsora, uznałem, że to już za wiele. Nigdy nie zrozumiem, jak można być taką k... bez honoru. Męczyły mnie także ciągłe pielgrzymki i błaganie potencjalnych sponsorów o pieniądze. Jeździsz na spotkania, robisz co w swojej mocy, aby mieć na życie i treningi, po czym jakiś pseudo biznesmen rzuca ci 500 zł i myśli, że dzięki niemu zostaniesz mistrzem świata. Szkoda gadać, to nie dla mnie.

- Co się dzieje teraz z Łukaszem Wawrzyczkiem?
Ł.W.
: Jestem szczęśliwym człowiekiem. Od czterech lat mieszkam na angielskiej wyspie Jersey – tej samej, na którą uciekłem dziesięć lat temu po zerwaniu kontraktu. Tutaj prowadzę swój biznes. Jestem trenerem boksu i trenerem personalnym. Zrobiłem również "papiery" na dietetyka, a także kurs certyfikowany przez Brytyjską Federację Podnoszenia Ciężarów. Opanowałem język, ciągle się szkolę i uczę nowych rzeczy. Ludzie mnie tutaj  szanują i doceniają moje osiągnięcia, wiedzę oraz doświadczenie. Do niedawna prowadziłem zawodowego boksera, który jednak postanowił wyjechać do Australii.  Mam kilku amatorów, zawodników trenujących do White Collar Boxing i klientów, którzy po prostu chcą zadbać o formę i nabyć nieco umiejętności bokserskich. Kto wie, może w przyszłości uda się tutaj otworzyć własny gym?