OSTATNIE TANGO W SPODKU I WODZIREJE POLSKIEGO BOKSU

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2019-04-08

Sobotnia gala "Ostatni taniec" zorganizowana przez Mateusza Borka w katowickim Spodku rozgrzała do czerwoności bokserskie środowisko w Polsce i odbiła się także szerokim echem w światowych mediach branżowych, głównie za sprawą śląskiego thrillera, czyli walki Patryka Szymańskiego (19-2, 10 KO) z Robertem Talarkiem (24-13-2, 16 KO) oraz zwycięstwa Martina Bakole (12-1, 9 KO) nad Mariuszem Wachem (33-5, 17 KO), który pamiętany jest z walk z czołówką światową wagi ciężkiej. I chyba ten rozgłos jest w pełni zasłużony, nawet jeśli emocje momentami przesłoniły racjonalną ocenę sportowego poziomu.

Przede wszystkim w całym tym przedsięwzięciu czuć mocno medialne doświadczenie Mateusza Borka, który łączy aż trzy role – dziennikarza, organizatora gali oraz promotora, powiązanego w rozmaity sposób z niektórymi jej uczestnikami. To specyficzny, nieznany do niedawna w Polsce model działalności, który właśnie redaktor Polsat Sport wprowadził parę lat temu i pomyślnie rozwija. W tym wszystkim wyraźnie rysuje się perspektywa kibica, z którą Borek podchodzi do organizowanych przez siebie imprez, co zresztą sam wprost deklaruje. W dużym uproszczeniu różnica między podejściem typowego promotora i Mateusza Borka sprowadza się do oczekiwań. Promotor inwestuje w zawodnika, często duże pieniądze przez długi okres czasu. Zatem dla niego najważniejszy jest wynik, a nie widowisko. Musi doprowadzić swojego zawodnika do jak największych, a co za tym idzie najlepiej płatnych walk, aby zwróciła się przynajmniej część inwestycji. Natomiast organizator z temperamentem kibica, jakim jest dziennikarz Polsatu oczekuje przede wszystkim widowiska, a w związku z tym, że promowanie zawodników nie jest pierwszoplanowym elementem jego działalności, większość kosztów pochłania przygotowanie jak najbardziej efektownego spektaklu, który docenią kibice, a w ślad za nimi media i sponsorzy. I z tego widowiska jest przede wszystkim rozliczany.

W organizacji sobotniej gali wyraźne były inspiracje przedsięwzięciem z dziedziny sportów walki, które okazało się największym medialnym i biznesowym sukcesem ostatnich lat w Polsce. Oczywiście mam na myśli KSW. Sam wybór miejsca, legendarnej hali, w której w przeszłości odbyło się tyle wyjątkowych sportowych i kulturalnych imprez, jest tu znaczący, następnie spektakularne jak na warunki środowiska polskiego boksu ważenie i wreszcie oprawa samego widowiska, wejścia do ringu – to wszystko budziło oczywiste skojarzenia. Ale o sukcesie KSW przesądziła nie tylko efektowna oprawa ich produktu, ale także zawartość tego opakowania. Wiadomo, że w MMA nie istnieje tak ważny w boksie kult nieskazitelnego rekordu, a ryzykowne zestawienia rywali są częste. W boksie, ze względów promotorskich, o których pisałem wyżej, do takich sytuacji dochodzi zdecydowanie rzadziej. Mateusz Borek również konsekwentnie tworzy na swoich galach ryzykowne zestawienia, gwarantujące wysoki poziom widowiska, choć nie zawsze przekładające się na poziom sportowy (jak to często bywa na galach KSW). I wygrywa na tym. Choć uczestnicy jego imprez już niekoniecznie, ale przyjmują zaproszenie do tańca dobrowolnie.

Szef MB Promotions okazał się wodzirejem, który zapraszając do ostatniego tańca, rzeczywiście sprawił, że dla niektórych bohaterów udział w gali w Spodku okazał się prawdopodobnie ostatnim tangiem w Katowicach. Tak prawdopodobnie będzie z Patrykiem Szymańskim, który już przed galą stwierdził, że w przypadku porażki kończy karierę. Jednak czy rzeczywiście powinien odchodzić? Tak się składa, że karierę młodego pięściarza z Konina obserwuję od jego czasów juniorskich, już ponad 10 lat. Przeprowadziłem z nim pierwszy wywiad dla naszego serwisu, bodajże w 2010 roku, parę lat później byłem przy jego pierwszych krokach na zawodowym ringu w barwach Global Boxing, jakże przecież efektownych, wreszcie wczoraj opisałem jego ostatnią walkę. No właśnie, czy ostatnią? Szymański miał zawsze duże, sportowe ambicje, uzasadnione jego talentem, trochę przyćmionym ostatnimi niepowodzeniami. Nie wiem co się stało po świetnej walce z Wilky Campfortem. Być może niewielki czas jaki dzielił ją od feralnej potyczki z Villalobosem, może niekorzystna zmiana otoczenia? W każdym razie wtedy nastąpił jakiś niekorzystny przełom, którego finał oglądaliśmy w sobotę. Roztrząsanie tego nie ma w tej chwili sensu. Moim zdaniem Patryk mając obok siebie odpowiednich ludzi (nie uważam, aby trener Gus Curren do nich się zaliczał) nadal może coś osiągnąć w ringu, choć to coś z pewnością nie będzie na miarę jego oczekiwań. Więc skoro nie ma ochoty na rywalizację o niższe cele, to może rzeczywiście lepiej zapisać się w sercach kibiców tym niesamowitym rollercoasterem ze Spodka, który przejdzie do historii polskiego boksu. Patryk to inteligentny, poukładany młody człowiek i doskonale sobie poradzi poza ringiem.

Paradoksalnie Robert Talarek odniósł pyrrusowe zwycięstwo. Z pewnością podbudował swój image twardego górnika i wspólnie z Szymańskim zapisał wspaniałą kartę w dziejach polskiego boksu zawodowego. Gdy w wywiadzie po walce wspomniał, że jego celem jest mistrzostwo świata, uśmiechnąłem się z sympatią, bo lubię takich charakternych ludzi. Jednak walka z Szymańskim pokazała, że nie tylko o mistrzostwie nie ma co marzyć (ale te marzenia usprawiedliwia euforia po zwycięstwie), lecz warto rozważyć podążenie… w ślady pokonanego rywala. Patryk nie jest królem nokautu, a każdy jego cios siał spustoszenie. Talarek po tylu spektakularnych ringowych bataliach, za które tak bardzo szanują go kibice (i słusznie!), po prostu ma już mocno nadwątloną odporność na ciosy. Boks może oczywiście dawać mu jeszcze wiele radości, a tym samym nam kibicom. Ileż on sprawił pięknych niespodzianek na wyjazdach, pokonując miejscowych faworytów! Ale to wszystko odbywa się kosztem, który coraz bardziej będzie przerastał zysk.

W medialnej dyskusji na temat gali pojawiły się głosy, że Mateusz Borek krzywdzi zawodników, wystawiając ich na bolesną niekiedy weryfikację, sam nie ponosząc odpowiedzialności, gdyż zazwyczaj gości na swoich galach pięściarzy, którzy nie są jego podopiecznymi. Nie zgadzam się z tą opinią. Weryfikacja w sporcie jest niezbędna i w każdej dyscyplinie bywa bolesna, choć w boksie i innych sztukach walki szczególnie. Bez niej jednak zawodnik żyje karmiony iluzją szans, których nigdy nie otrzyma lub sukcesów, które znajdują się poza jego zasięgiem. Jakże wymowne w tym kontekście są przykłady sympatycznego olbrzyma Mariusza Wacha i zadziornego Damiana Jonaka. Wach swój szczyt osiągnął w pojedynku z Władimirem Kliczką. Jak było później, wszyscy wiemy… Ciągle jednak tlił się gdzieś cień nadziei, że może następnym razem, że zaplecze szerokiej czołówki, że betonowa szczęka. W sobotę na parkiecie w Spodku Bakole zaprosił Wacha do ostatniego tańca. I sen prysł, w dodatku boleśnie i z uszczerbkiem dla zdrowia. Ale jaka w tym wina Mateusza Borka? Mariusz Wach podjął decyzję opartą na błędnych przesłankach, jednak samodzielną, Borek do niczego nie mógł go przecież zmusić. Przynajmniej "Wiking" (niedorzeczny pseudonim swoją drogą...) wie, że pora zawiesić definitywnie rękawice na kołku. Oczywiście z jego odpornością zawsze może sprzedawać rekord, ale podobnie jak w przypadku Talarka musi sobie zadać pytanie, czy warto tracić zdrowie, które jest cenniejsze niż pieniądze? Natomiast Damian Jonak gdzieś przegapił swój najlepszy czas. Wielu z nas dotyka w życiu taka sytuacja. Później próbujemy ten stracony czas nadrobić, ale to niemożliwe. Zbyt wiele było w karierze ambitnego i walecznego pięściarza z Włoszczowej walk niepotrzebnych, gdy po sprawdzianach z solidnymi rywalami podchodził do pojedynków z journeymanami. Prawdopodobnie problemem Jonaka, jak wielu pięściarzy, jest głód boksu, który nie pozwala powiedzieć dość w odpowiednim momencie. Ostatni taniec z przeciętnym Robinsonem, z którym Polak był bezradny w ringu to chyba jednak właściwy moment, aby zastanowić się co dalej. I znów w tym przypadku trudno mieć o to pretensje do Mateusza Borka. Oczywiście istnieje ryzyko, że weryfikacyjna działalność MB Promotions wyczyści nam krajowe podwórko z „wiecznych” prospektów, ale czy naprawdę życie złudną nadzieją sukcesów ma jakiś sens? A przecież zweryfikowanym negatywnie zawodnikom nikt nie zamyka drogi do dalszych walk, jeśli sportowa ambicja, głód boksu lub względy ekonomiczne ich do tego popychają.

Generalnie jako kibic i dorywczy publicysta znający boks także trochę od kulis cieszę się, że Mateusz Borek stworzył produkt, który moim zdaniem doskonale uzupełnia działalność jego niedawnego przyjaciela Andrzeja Wasilewskiego. Obaj panowie nie szczędzą sobie uszczypliwości w mediach społecznościowych (od miłości do nienawiści jeden krok), a galę w Spodku największy polski promotor komentował z przekąsem. Jednak na ich obecnej konkurencji najwięcej wygrywa boks w Polsce i my, kibice tej wspaniałej dyscypliny. Z jednej strony promotor Wasilewski wykonuje bardzo potrzebną pracę, jaką jest często długoletnie budowanie zawodnika i prowadzenie – skuteczne, jak wielokrotnie udowodnił – do mistrzowskich walk. To jest sukces sportowy, którego tak bardzo pragną pięściarze i miłośnicy boksu. Ale na niewiele zda się ten sukces bez medialnej popularności, która nie zawsze jest proporcjonalna do poziomu sportowego, a ostatnio niestety właściwie coraz rzadziej (pięknym wyjątkiem jest tutaj Adam Kownacki). A ową medialność w ostatnich czasach boks w Polsce zaczął dramatycznie tracić, m.in. także z powodu promotorskiej strategii budowania rekordów pięściarzy, a co za tym idzie nudnych, przewidywalnych walk. I tu wkracza Mateusz Borek (niekoniecznie cały na biało) oferując imprezy, rozgrzewające kibiców do czerwoności dzięki ryzykownym zestawieniom. Owszem, ryzykownym głównie dla zawodników, a nie dla niego, ale w przypadku medialnego fiaska przedsięwzięcia on również ponosi ryzyko. Czerpiąc ze swojego dziennikarskiego doświadczenia, buduje widowiskowość dyscypliny, na czym skorzysta również jego niedawny przyjaciel, promujący swoich podopiecznych w konkurencyjnej stacji telewizyjnej. Konkurencja – pod warunkiem, że zdrowa – jest zawsze lepsza od monopolu. A w tym przypadku obaj panowie nie konkurują wbrew pozorom bezpośrednio, mimo licznych wzajemnych „uprzejmości” w internecie. Andrzej Wasilewski posługiwał się kiedyś hasłem „boks to nasza wspólna pasja”. Moim zdaniem to bardzo aktualne, bowiem niezależnie od tego, jak bardzo podzielone bywa środowisko bokserskie w Polsce, czy potrafimy żyć bez boksu, czy chcielibyśmy, aby nie było tego sportu w Polsce? To retoryczne pytanie. Dlatego jest w naszym kraju miejsce dla promotora, który potrafi doprowadzić zawodników do walki o mistrzostwo świata, jak również dla promotora, który innych zaprasza do ostatniego tańca, dzięki czemu my kibice możemy cieszyć się ze sportowych sukcesów i pozbywać złudzeń. A przecież nie ma nic gorszego niż życie w matriksie, także sportowym. A więc – Let’s Dance!