JAK TRENOWALI PIERWSI MISTRZOWIE? TRENING BOKSERSKI W XIX WIEKU

Łukasz Dynowski, Opracowanie własne

2017-11-05

Amerykański historyk boksu Hank Kaplan stwierdził kiedyś, że w przeciwieństwie do innych dyscyplin sportu pięściarstwo na przestrzeni lat nie ulegało zbyt dużym zmianom. O ile teza ta po części jeszcze się broni, jeśli odnieść ją dziś do lat 70. ubiegłego stulecia, o tyle stopniowo traci na autentyczności z każdą dekadą wstecz, aż staje się właściwie zupełnie fałszywa, gdy porównać obecny boks z tym z XIX wieku, który współczesnemu kibicowi może się jawić niemalże jako odmienny sport.

Olbrzymie rozbieżności nie mogą być oczywiście zaskoczeniem, skoro porównuje się ery tak bardzo od siebie oddalone na torze ewolucji, przebiegającej zarówno w sferze przepisów, jak i wiedzy na temat szeroko rozumianej biologii człowieka, a także samej kultury fizycznej oraz wiążącego się z nią postrzegania ludzkiej cielesności, które dziś jest inne niż w XIX wieku, czym będzie być może okazja zająć się szerzej w innym artykule na temat historii boksu. W tym autor skupia się na samym treningu znanych pięściarzy z końca XIX wieku, przede wszystkim tych, których powszechnie uważa się za pierwszych mistrzów świata w swoich kategoriach wagowych. Zawężenie poruszanego zagadnienia właśnie do nich jest podyktowane oczywistym faktem, że to pięściarzom popularnym prasa tamtego okresu, stanowiąca główne źródło przedstawionych poniżej informacji, poświęcała najwięcej uwagi. Losy bokserów pośledniejszych, a także tych, którzy z różnych przyczyn nie mieli nawet szansy zdobycia pięściarskiego szczytu - np. z powodu bariery rasowej, której ofiarą padł m.in. Peter Jackson, nie były na jej łamach opisywane w sposób równie drobiazgowy. Z kolei szczegółowych informacji o zawodnikach boksujących wcześniej, informacji takich jak na przykład stosowane metody treningowe, istnieje dużo mniej, co bierze się m.in. z pozycji pięściarstwa i jego długotrwałego ignorowania - lub co najwyżej piętnowania - przez amerykańskie gazety. I w czasach Johna L. Sullivana sport ten musiał się mierzyć z ostrą krytyką, ale z drugiej strony coraz częściej spotykał się też z przyzwoleniem w społeczeństwie, a jego rosnąca popularność sprawiła, że prasa została niejako zmuszona przez koniunkturę do reakcji i publikowania coraz obszerniejszych artykułów poświęconych zachodzącym w nim wydarzeniom.

Bynajmniej nie można zatem mówić tutaj z pełnym przekonaniem o obrazie epoki, za jaki czytelnik mógłby pochopnie wziąć poniższy artykuł. To ledwie szkic, jednakże ma autor nadzieję, że szkic, który zbliża się do właściwego wskazania trendów, poszerzonych o garść ciekawostek, panujących w kwaterach treningowych bokserów pod koniec XIX wieku, słowem - szkic wiarygodny, bo bazujący na bezpośrednich relacjach tych, którzy mając w tym czasie w świecie boksu najwięcej do powiedzenia, mogli owe trendy kształtować.

TRENING

- [Trening] to życie niewolnika - mówił w 1895 roku, przed walką z Bobem Fitzsimmonsem, która ostatecznie nie doszła do skutku (bokserzy spotkali się w końcu w roku 1897), ówczesny mistrz świata wagi ciężkiej James J. Corbett. - Widziałeś, jak muszę trenować - zwrócił się do dziennikarza "Los Angeles Times". - Dziś moje stopy były tak obolałe, że ledwo mogłem stać, ale trening musiał być kontynuowany.

Corbett, innowator utożsamiany z dokonującą się pod koniec XIX wieku sublimacją pięściarstwa, który trzy lata wcześniej znokautował legendarnego Johna L. Sullivana, zapowiadał, że po walce z Fitzsimmonsem nigdy więcej nie będzie już boksować, bo tego zwyczajnie nie lubi (jak wielu pięściarzy, słowa nie dotrzymał). Po co więc w ogóle przechodził przez żmudne treningi, skoro skutkowały przede wszystkim zmęczeniem? Był człowiekiem na tyle bystrym, by znaleźć inną, bezpieczniejszą i mniej wycieńczającą pracę. Jako były bankier umiał jednak dobrze liczyć; matematyka zresztą nie była w tym przypadku skomplikowana. W tym samym wywiadzie dla "Los Angeles Times" wspominał, że gdy odchodził z banku, zarabiał 1,2 tys. dolarów rocznie. - Za walkę z Sullivanem dostałem ekwiwalent trzydziestu lat pracy w banku: 37 tys. dolarów - powiedział.

1. Corbett trenuje do walki z Sullivanem.

Walka Corbetta z Sullivanem była jednym z największych wydarzeń sportowych XIX wieku w Stanach Zjednoczonych. Sullivan przystępował do niej jako uwielbiany i niepokonany mistrz świata, który znokautował niemal wszystkich poprzednich rywali. Pod koniec lat 80. i na początku 90. boksował jednak rzadko, a dużo częściej niż na ring zaglądał do kieliszka. Był już bardzo zapuszczony, niemniej panowała opinia, że John L., nawet po licznych ekscesach pijatykach, potrafi osiągnąć optymalną formę szybciej niż ktokolwiek inny, a intratna walka z młodym pretendentem dała asumpt, by raz jeszcze udać się na wyczerpujący obóz przygotowawczy.

Sullivan nie wyznawał obcych filozofii treningowych. - Każdy trener myśli, że jego [metody treningowe] są najlepsze, ale ja przekonałem się, że najlepiej na tym wszystkim wychodzę, kiedy trzymam się własnych pomysłów - mówił przed pojedynkiem z Corbettem.

Jakie to były pomysły? Na początek dobry sen, tj. odbywający się w dobrze wentylowanym pomieszczeniu; i najlepiej samotnie w łóżku, przy czym nie chodzi tu bynajmniej o to, że bez obecności kobiety, tylko... trenera. - Jestem zdania, że zawodnik i trener nie powinni spać w jednym łóżku. Lepiej się człowiek wyśpi w pojedynkę, kiedy nie musi wdychać wyziewów drugiego faceta - stwierdził w jednym z wywiadów prasowych.

Pobudka na obozie Sullivana następowała między godziną szóstą a siódmą. Po umyciu zębów brał kąpiel w słonej wodzie, a następnie ćwiczył z ciężarkami. Później się ubierał i szedł na godzinny spacer. Poranne ćwiczenia miały służyć głównie rozbudzeniu apetytu. Około ósmej jadł śniadanie - zwykle baraninę, niewielki stek i chleb, a do tego wypijał dwie małe filiżanki herbaty. Do godziny dziesiątej odpoczywał, potem natomiast zakładał gruby sweter i udawał się na dłuższy spacer - około 7 mil w jedną, a potem tyle samo w drugą stronę - w szybkim tempie, z ostatnimi 2 milami w formie szybkiego biegu. Po powrocie do kwatery treningowej kładł się na kanapie, a trenerzy nakrywali go ciężkimi kocami, żeby się wypocił. Było to dość powszechnie stosowanym elementem treningu bokserskiego w tym okresie. Mistrz poddawał się takim dwóm lub trzem sesjom. Po każdej wstawał, rozbierał się i dawał porządnie wytrzeć trenerom. Następnie brał kąpiel w słonej wodzie.

Popołudniowe ćwiczenia zaczynał od pływania o godzinie szesnastej. Nie trwało to długo - nie więcej niż 10 minut. Później wracał do kwatery, gdzie rzucał w przód i w tył, na odległość 4,5-6 metrów, ważącą 4,5 kg piłką lekarską. Dalej były ćwiczenia z ciężarkami ważącymi nie mniej niż 0,9 kg i nie więcej niż 1,8 kg. - Nigdy nie uznawałem zbyt ciężkich ciężarków, jestem zdania, że one szkodzą i krępują ruchy - tłumaczył.

Po ciężarkach przychodził czas na skakankę, "jedno z najlepszych ćwiczeń, bo ćwiczy jednocześnie ręce i nogi, a do tego poprawia wydolność".

Taki trening trwał przez osiem tygodni - niemal wszystko według pomysłów Sullivana. - Nie słucham porad innych, sam wiem, co jest najlepsze. Kilka razy wypróbowałem ćwiczeniach kogoś innego, ale po wszystkim stwierdziłem, że najlepsze są moje własne - oznajmił.

Jednym z tych innych był William Muldoon, mistrz zapasów i jeden z największych amerykańskich autorytetów w kwestii kultury fizycznej w XIX wieku. Sullivan skorzystał z jego usług przed inną głośną walką, z Jake'em Kilrainem w 1889 roku. Pojechał wtedy na farmę Muldoona w pobliżu miejscowości Belfast w Nowym Jorku. Ważył aż 108 kg (przy wzroście 179 cm), ale Muldoon postanowił zrobić użytek z tej masy. Owszem, z jednej strony chciał Sullivana nieco odchudzić, z drugiej jednak zamierzał przekuć nadwyżkę kilogramów w mięśnie, tak by mordercze ciosy Johna L. siały jeszcze większe spustoszenie.

Trening pod okiem Muldoona zaczął się od pracy w polu u boku rolników. Sullivan ścinał drzewa, pomagał przy orce, a nawet doił krowy. Był zarobiony od rana do wieczora i niewiele miał czasu, by choćby pomyśleć o wypitkach, z których był już wtedy znany i o których wielokrotnie rozpisywała się prasa. Niemniej abstynencja nie przychodziła mu łatwo i przynajmniej raz się zdarzyło, że uciekł z farmy i poszedł w miasto, czym tak zdenerwował nieznoszącego niesubordynacji Muldoona, że ten wprowadził jeszcze większy rygor treningowy. Opłaciło się - przed pojedynkiem waga jego podopiecznego spadła do 94,8 kg, a Sullivan był szybki, silny i ogółem w formie, w jakiej dawno go nie widziano. Za jednym razem potrafił zrobić ponoć ok. 900 powtórzeń na skakance. Kiedy przyjechał na obóz, z trudem robił kilkadziesiąt.

O tym, jak poważnie Muldoon traktował trening, najlepiej świadczą zasady panujące w jego kwaterze w hrabstwie Westchester w Nowym Jorku. Trenować mógł tam każdy, nie tylko czynni sportowcy. Właściciel wymagał tylko jednego - całkowitego podporządkowania się jego zaleceniom. Każdy musiał zapomnieć o własnym ja i być jak żołnierz, który bez mrugnięcia okiem wykonuje rozkazy dowódcy. Ten, kto nie był gotowy ślepo stosować się do jego metod, był grzecznie wypraszany.

W wyegzekwowaniu tego rodzaju posłuszeństwa pomagała Muldoonowi, jak stwierdził jeden z dziennikarzy, niespotykana siła charakteru. Swoim przykładem sprawiał, że inni wkładali w ćwiczenia całą energię. Zaczynało się od pobudki punkt o godzinie szóstej. Już piętnaście minut później wszyscy zbierali się w tzw. pokoju medycznym, gdzie przez 20-25 minut rzucali do siebie ważącą od 1,8 do 2,7 kg piłką lekarską. Później był zimny prysznic, po którym każdy musiał się energicznie wycierać przez 3-5 minut tureckimi ręcznikami. O godzinie siódmej przychodził czas na śniadanie - stek, kotlety lub jajka - po czym palacze mogli się udać do pokoju dla palących i wypalić jedno cygaro. Potem wszyscy spotykali się w stadninie i udawali na 20-milową przejażdżkę konną. Po powrocie kolejny prysznic i energiczne wycieranie się ręcznikami. Na obiad o trzynastej serwowano różne dania, w zależności od predyspozycji i celów trenujących. Budujący masę mięśniową dostawali żywność bogatą w skrobię, a ci, którzy łatwiej przybierają na wadze, tylko zielone warzywa. Gdy posiłek dobiegł końca, palacze mogli sobie pozwolić na kolejne cygaro. Był też wtedy czas na bilard lub lekturę. Następnie znowu jazda konna, a później bieganie i pływanie. Po kolacji o 18:30 kolejne, ostatnie już cygaro, a o 20:30 można było położyć się do łóżka. Ci, którzy lubili boksować, mogli jeszcze założyć rękawice i posparować z Muldoonem. O 21 gasły wszystkie światła na terenie obiektu.

Rygor godny Muldoona samemu sobie narzucał Corbett. Choć ćwiczyć, jak stwierdził w przytoczonym wyżej cytacie, nie lubił, kiedy przychodził czas treningu, poświęcał się mu bez reszty. Miał przy tym podejście kontemplacyjne, w którym było więcej miejsca na nowe rozwiązania niż w dość hermetycznych metodach Sullivana. W 1900 roku, już po walce z nowym mistrzem świata Jamesem J. Jeffriesem, pisał na łamach prasy: - Przygotowywałem się do wielu dużych walk i sądziłem, że wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale teraz wiem już, że byłem w błędzie.

Nauczony doświadczeniem, Corbett podkreślał, że nie ma sensu zasuwać na treningach od rana do wieczora. - [Przez to] zawodnik wchodzi do ringu wyczerpany nerwowo, przetrenowany, a także (czego nie jest świadomy) przemęczony. Równie dobrze można by próbować nastroić pianino, waląc w nie i wygrywając przez cały dzień głośne marsze. Fachowiec ostrożnie stroi każdą strunę, sprawdzając każde jej drgnięcie i odnotowując wywoływany w ten sposób efekt, zanim przystąpi do strojenia kolejnej. To właśnie robiłem [na obozie treningowym] w Lakewood - pisał.

W cyklu treningowym byłego mistrza znajdowały się m.in. jazda konna, która miała, jak mówił, pomagać na wątrobę, i stanie na rękach, co z kolei służyło wzmacnianiu nadgarstków i przedramion. Nie brakowało też oczywiście pracy stricte bokserskiej: uderzania w worek - początkowo przez pięć minut, a z czasem coraz dłużej, czy 15-minutowych sparingów.

Poza tym Corbett korzystał z tzw. grip machine - przyrządu do ściskania w dłoni, który składał się z dwóch cylindrycznych kawałków drewna i sprężyny. Przyrząd ów miał Corbett przy sobie przez cały dzień i ściskał, kiedy chodził czy jeździł konno. - Ściskałem bez przerwy, aż w końcu zacząłem to robić nieświadomie. W ten sposób bez najmniejszego wysiłku wykonywałem tysiące ucisków dziennie - stwierdził.

Dużą wagę na obozie przed walką z Jeffriesem Corbett przykładał też do mięśni nóg. - Miałem walczyć z dużo większym zawodnikiem, zrozumiałem, że uderzanie kogoś znacznie większego jest dużo bardziej wyczerpujące niż przyjmowanie ciosów. Odbija się negatywnie na całym organizmie, ale głównie na udach, toteż postanowiłem je wzmocnić. Mało kto zdaje sobie sprawę, że nogi zaczynają się uginać i drżeć z tego powodu, że uda są wyczerpane - wyjaśniał. Dla ich wzmocnienia bił w ważący 38,5 kg worek treningowy tak długo, aż się zmęczył (ale - zaznaczał - przestawał, zanim całkowicie opadł z sił). Po pewnym czasie był w stanie wytrzymać "dowolną liczbę rund". - Bicie w ten worek miało też inne zalety - poprawiło pracę nóg i sprawiło, że byłem bystrzejszy, jeśli chodzi o uniki i schodzenie na boki. Jak bijesz w worek, to wraca on do ciebie z szybkością pociągu; to nie problem, kiedy jest lekki i od czasu do czasu dostaniesz w twarz. Ale co innego, gdy mówimy o worku ważącym 38,5 kg. Zmusza cię, żebyś był szybki jak błyskawica i trzymał się od niego z dala - napisał. Dodał, że potem unikał w ringu Jeffriesa tak jak tego worka, a do tego bił rywala bez zmęczenia, które odczuwał wcześniej w innych walkach.

Corbett korzystał też oczywiście z pomocy sparingpartnerów, w tym zapaśnika Leo Pardelli oraz Gusa Ruhlina, który miał już za sobą (zremisowaną po dwudziestu rundach) walkę z Jeffriesem. Sparingi z Ruhlinem pretendent wspominał jako bardzo ostre. Toczyli je w 8-uncjowych rękawicach. - To właściwie nie były sparingi, my po prostu walczyliśmy. (...) Nie podniecaliśmy się zbytnio, ale walczyliśmy z całych sił. Czasami tylko przerywaliśmy, żeby Ruhlin udzielił mi wskazówek i powiedział coś o stylu Jeffriesa - relacjonował.

Sparing był już w tym okresie stałym elementem treningu bokserskiego, choć zdarzały się wyjątki. Na przykład Peter Jackson, który w 1891 roku po 61 rundach zremisował z Corbettem, ale który z powodu bariery rasowej nigdy nie otrzymał zasłużonej szansy walki o mistrzostwo świata, w ogóle nie sparował, bo twierdził, że sparingi czynią go wolniejszym. Zamiast tego wolał pływanie czy piesze wycieczki, które stanowiły wówczas normę u pięściarzy. Spacery były nawet popularniejsze niż bieganie i dopiero z czasem zostały przez nie właściwie całkowicie wyparte. Niemniej i pod koniec XIX wieku niektórzy bokserzy biegali. Charles "Kid" McCoy, mistrz wagi średniej, w liście do prasy w 1897 roku wspominał, że dla poprawienia kondycji wykonuje sprint na dystansie 100 jardów. Takie same biegi urządzał sobie już w latach 80. Jack "Nonpareil" Dempsey, pierwszy mistrz świata w kategorii średniej. Na jednym z obozów przygotowawczych Irlandczyk ścigał się z Dave'em Campbellem, wszechstronnie uzdolnionym sportowcem z Oregonu. Osiągnęli czasy ok. 10,75 s. Raz górą był Campbell, a za drugim razem Dempsey - tyle że w tym przypadku rywal już na starcie dał mu prawie dwa metry przewagi.

McCoy, który pod koniec stulecia także korzystał z usług Muldoona, bardzo cenił sobie trening - i w ogóle życie - na świeżym powietrzu. Nawet zimą starał się spędzać na zewnątrz jak najwięcej czasu. Podobnie czynił Corbett. - Wierzę, że świeże powietrze i czysta zimna woda wzmocnią człowieka bardziej niż jakiekolwiek lekarstwa na Ziemi - pisał. I tak jak McCoy wprowadzał do swojego treningu bieganie, które jednak stanowiło raczej urozmaicenie marszów niż osobny trening. Corbett tłumaczył, iż szedł przez jedną milę, stopniowo zwiększając tempo, aż w końcu dochodził do sprintu, który utrzymywał na dystansie jednego furlongu. Przed walką z Jeffriesem łącznie jego wędrówki - przeplatane biegiem - obejmowały  dwanaście mil każda. Jak zaznaczał, wszystko robił z zamkniętymi ustami, a więc przeciwnie do dzisiejszych zaleceń, według których podczas biegu należy oddychać ustami, a nie nosem, tak aby dostarczyć organizmowi więcej tlenu.

Inną ciekawostką jest fakt, że w domku, który wynajął na obóz przygotowawczy, Corbett mieszkał razem z żoną. Podkreślał, że życie rodzinne, z którego na czas treningów rezygnuje wielu zawodników, to dla niego ważny element, pomagający np. ukoić nerwy. Dzięki temu - a także dzięki innym, po części wspomnianym już metodom - osiągnął spokój ducha. I zachował go do samego końca, tj. do walki. - We wszystkich poprzednich pojedynkach wychodziłem do ringu zdenerwowany od stóp do głów. W najmniejszym stopniu nie byłem przerażony, rozumiecie, ale bardzo zdenerwowany co do wyniku - jak człowiek z Wall Street, który czeka na informację, czy jest milionerem, czy biedakiem. Taka nerwowość osłabia pięściarza. Tym razem było zupełnie inaczej - stwierdził.

Jako główne powody, dla których był tak spokojny, a potem tak dobrze sobie poradził w ringu (choć ostatecznie przegrał przez nokaut w dwudziestej trzeciej rundzie), wymieniał normalne życie, świeże powietrze ("najlepszy asystent pięściarza"), brak zmartwień oraz długie, za to stosunkowo lekkie przygotowania.

Przywołanej małżonce Corbetta zawód jej męża, pod koniec XIX wieku coraz bardziej tolerowany przez opinię publiczną, ale wciąż jednak często piętnowany, bynajmniej nie przeszkadzał. - Czy wolałabym, żeby mąż zajmował się czymś innym? Nie mogę tego powiedzieć. Może w innym zawodzie nie zarabiałby takich pieniędzy. (...) W byciu bokserem nie ma niczego haniebnego. Niektórzy rodzą się, aby wygłaszać kazania, inni, żeby grać na scenie, jeszcze inni, żeby stawiać pomniki albo malować, niektórzy po to, żeby wypiekać chleb lub wyrabiać buty, jedni, żeby śpiewać, a inni, żeby boksować - mówiła na początku 1894 roku, kiedy jej mąż przygotował się do walki z Charlie'em Mitchellem.

2. Corbett na obozie przed walką z Mitchellem.

Był to pierwszy pojedynek Corbetta od czasu wygranej nad Sullivanem. Mitchell wcześniej sam, w 1883 roku, walczył z Johnem L. i jako pierwszy zawodnik posłał go na ziemię. Przed potyczką z Corbettem wynajął dwie chatki i warsztat na florydzkiej wyspie o nazwie Anastasia. Na obozie prawie nie było kobiet - wyjątek stanowiła przygotowująca posiłki Niemka. W chatce, w której żył Mitchell, w piwnicy znajdowała się kuchnia, a na dwóch piętrach m.in. jadalnia, pokój dla palaczy, pokój do gry w karty i sypialnie. Do miasta było stamtąd 20 minut i Mitchell i spółka często się tam udawali w przerwie od treningów. Dziennikarz, który opisywał przygotowania obu zawodników, stwierdził, że w owym mieście "każdego dnia można zobaczy najpiękniejsze kobiety świata", a ich kreacje sprawiłyby, że "modne damy z Newport i Rivery byłyby niezmiernie zazdrosne". Zapytał nawet Mitchella, czy nie myśli, aby skończyć z boksem i zająć się czymś inny, np. modą. - Raczej nie. Kocham swoją profesję, czy też mój biznes, jakkolwiek to nazywać, i nic innego by mnie nie ukontentowało - odparł 32-letni pięściarz.

Z atrakcji oferowanych przez miasto Mitchell szczególnie upodobał sobie basen. Różnego rodzaju aktywności fizyczne odmienne od treningu typowo bokserskiego - takie jak pływanie - pod koniec XIX wieku były już wśród pięściarzy powszechne. Corbett mówił w 1897 roku, że najlepszym ćwiczeniem jest gra w piłkę ręczną. Jack McAuliffe, pierwszy mistrz w dziejach wagi średniej i jeden z niewielu czempionów, którzy zakończyli karierę bez porażki na koncie, przed walką z Jimmym Carrollem w 1896 r. w ramach budowania tężyzny przerzucał węgiel na parowcu. Wszystko, byle przełamać monotonię, o której Kilrain mówił, że jest najtrudniejszym elementem treningu.

Nudy nie było u mającego polskie korzenie Joy Choynskiego. Już w kolejnym stuleciu, konkretnie w roku 1910, w "Vancouver Daily World" pisano, że gdyby inni wzorowali się na Choynskim, "na trening bokserski przyszłości składałyby się następujące elementy strategii wojennej: jedna pianola, jedna biblioteka z literaturą wszystkich wieków, chór śpiewaków, dwanaście obrazów Gainsborougha, dwanaście szkiców Gibsona, trzech pracujących rzeźbiarzy, dziewięciu artystów i dwóch profesorów college'u, aby dyskutować o nauce". Słynny Jack Johnson, któremu w 1908 roku udało się złamać barierę rasową i zostać pierwszym w dziejach czarnoskórym mistrzem wagi ciężkiej, a który na początku swojej kariery został znokautowany przez Choynskiego i pobierał później od niego nauki, komentował, że "to na pewno dobry sposób na trening, choć przydałoby się jeszcze kilka automobili". Dla uwielbiającego samochody Johnsona "żaden współczesny obóz treningowy nie jest kompletny bez automobilu". - Sam lubię sztukę, literaturę i malarstwo, ale nie zapominajcie o automobilu - nalegał. I dodawał, że trzeba również zadbać o życie towarzyskie - "mniej więcej trzy razy w tygodniu należy podawać herbatę, a odpowiednim sposobem na zakończenie treningu byłby wielki bal". A jeśli obóz miał być naprawdę stylowy, to dobrze by było też zrobić "kilka ślubów".

Johnson kochał życie i wszelkie jego uciechy nie mniej niż Sullivan, ale tak liberalne podejście do treningów nie cechowało wielu mistrzów. O Tommym Ryanie, który sięgał po mistrzostwo świata w wagach półśredniej i średniej, dziennikarz "The Times-Democrat" pisał w 1893 roku, że "wykonuje chyba więcej pracy niż kiedykolwiek jakikolwiek inny bokser przygotowujący się do walki". Wspominał, że codziennie biegał 15 mil, robił 3 tys. powtórzeń na skakance, a do tego pracował na worku i sparował.

W tym samym wydaniu gazety opisano incydent na treningu Joe Goddarda, australijskiego osiłka startującego w wadze ciężkiej, który omal nie zakończył się dla niego śmiercią. Goddard przygotowywał się w Biloxi (Missisipi) do pojedynku z Edem Smithem. Byli tam też George Dawson i jego trener Alexander, którzy poróżnili się na temat gości odwiedzających kwaterę treningową. Dawson zagroził, że jeśli Alexander nie zacznie ich lepiej traktować, to znajdzie sobie nowego szkoleniowca. Doszło do wymiany zdań, a w końcu w ruch poszły pięści. Goddard ich rozdzielił, ale sam oberwał od Alexandra dzbankiem w ramię. Następnie trener chwycił za stojące w pobliżu dwa kielichy i jednym z nich rzucił w stronę Goddarda. Bokser zdołał obalić szkoleniowca na ziemię, ale wtedy drugi kielich pękł, a Alexander wbił ostrą część w szyję przeciwnika. Zaczęła tryskać krew, niemniej kiedy obaj wstali, ranny Goddard miał jeszcze dość siły, aby wymierzyć Alexandrowi jeden potężny cios i go znokautować. Szybko sprowadzony na miejsce lekarz stwierdził, że pięściarz miał mnóstwo szczęścia, bo było blisko, aby ostrze trafiło w żyłę szyjną wewnętrzną, co mogłoby mieć skutek śmiertelny.

A skoro już o lekarzach mowa, należy wspomnieć, że ich funkcja w świecie XIX-wiecznego boksu bywała szersza i bardziej jawna niż obecnie. Przy okazji największych walk proszono ich czasami o przedstawienie opinii publicznej fachowej oceny stanu zdrowia bokserów; przyjmowali więc rolę podobną do tej, którą dzisiaj mają specjaliści od przygotowania kondycyjnego, komentujący dla mediów ogólną sprawność pięściarzy.

Gdy rozpoczynał trening do walki z Corbettem, Sullivan został zbadany przez doktora George'a F. Schrady'ego z Nowego Jorku. Dla Johna L. było to pierwsze tak dokładne badanie w życiu. Lekarz stwierdził na łamach prasy, że pięściarz jest w perfekcyjnym zdrowiu, a przyczepić można się jedynie na zbędnej tkanki tłuszczowej na brzuchu. Schrady zachwalał mistrza wagi ciężkiej, mówiąc, że w całej swojej praktyce lekarskiej nie spotkał jeszcze "tak cudownego okazu rozwoju mięśniowego". Dodał, że "współczuje" Corbettowi i każdemu, kto miałby się spotkać z Sullivanem w ringu.

W rzeczywistości forma Sullivana była daleka od rewelacyjnej, a jej poprawę utrudniał fakt, że mistrz stale szukał sobie innych zajęć niż trenowanie. Kochał scenę i przygotowywał się do kolejnych występów w teatrze. Poza tym pracował z ghostwriterem nad swoją autobiografią. Sam zresztą przyznawał, że nigdy nie poświęca wiele czasu rozmyślaniom o walce, dopóki nie znajdzie się w ringu. Twierdził nawet, że mógłby smacznie drzemać jeszcze na minutę przed pojedynkiem, a i tak po obudzeniu wszedłby do ringu w pełnej gotowości i dałby radę każdego, jak to się wtedy mówiło, liznąć (lick), czyli po prostu spuścić mu manto.

Szesnastego sierpnia 1892 roku, a więc na niespełna miesiąc przed walką (ta odbyła się 7 września), Sullivan po raz ostatni został przebadany przez lekarza, tym razem dra Dudleya A. Sargenta, dyrektora Harvard College Gymnasium. Był to jeszcze dokładniejszy rekonesans niż wyżej wspomniany, a John L. był tak zachwycony wynikami, że przedstawiające je kartę umieścił jako dodatek do swojej autobiografii. Lekarz zwracał uwagę, że Sullivan stracił dużo wagi, nie mógł się też nadziwić pojemności jego płuc, stwierdzając, że większą ma tylko 5% jego pacjentów. Podkreślał, że to, co czyni Sullivana takim fenomenem, to nie tyle dobrze wszystkim znana siła, co szybkość, która zwykle cechuje dużo mniejszych zawodników. Dokonał nawet jej pomiaru - na trening przyniósł specjalne urządzenie złożone ze stołu i skomplikowanej aparatury elektrycznej. Za jego pomocą zmierzył, że minęło 0,0575 sekundy, zanim cios Sullivana pokonał dystans 40 cm i doszedł do celu.

Po latach Jack McAuliffe wspominał, że aby zwiększyć szybkość - nie tylko rąk, ale i nóg - opiekunowie Sullivana zalecali mu, żeby godzinami biegał po plaży z ołowianymi obciążnikami w butach. W ten sposób, jak twierdził, zrujnowali go jako boksera. A jego jako hazardzistę, bo postawił na mistrza wszystkie pieniądze, jakie miał. Na osłodę pozostała mu jedynie dobra rada, jaką otrzymał tego dnia od Sullivana. - Nie możesz walczyć i pić, Jack - cytował jego słowa McAuliffe. - Każdy kiedyś w końcu oberwie. Rób, co ci mówię, i zakończ karierę jako mistrz świata, uniknij hańby zostania znokautowanym - mówił były już czempion.

Irlandczykowi nie trzeba było powtarzać dwa razy. - Tego wieczora, kiedy samotnie siedzieliśmy z Johnem L. w jego pokoju, podjąłem decyzję. Skończyłem z boksem, przeszedłem na emeryturę. Pas oddałem [Georgowi] Lavigne'owi - stwierdził McAluiffe.

A potem, jak to bokser, wrócił. Kolejną walkę stoczył już w grudniu tego samego roku.

ODŻYWIANIE, UŻYWKI, PORADY

Alkohol, przed którym ostrzegał McAluiffe'a Sullivan, był ulubioną używką Johna L. (o jego pijatykach i związanych z nimi incydentach można by napisać osobny i obszerny artykuł), ale nie jedyną. Mistrz wagi ciężkiej gustował też w cygarach. Mówił, że lubi wypalić "tyle cygar, na ile ma ochotę", kiedy nie jest akurat w treningu. Podczas obozów starał się jednak ograniczać zarówno pod względem picia, jak i palenia. Podkreślał, że palenie spłyca oddech. Słowem - wiedział, że szkodzi, ale w XIX wieku wiedza na temat tego, jak bardzo, wciąż była znikoma i bagatelizowana, co widać po innych wypowiedziach Sullivana. - Nie sądzę, aby kilka cygar dziennie mogło wyrządzić jakąś poważną krzywdę, może tylko w wyjątkowych przypadkach - mówił przed walką z Corbettem. W podobnym tonie, tyle że na temat alkoholu, wypowiadał się Jack Johnson. Już po zakończeniu kariery, kiedy dorabiał w cyrku, odpowiadając za pieniądze na pytania gości, z kieliszkiem wina w dłoni mówił, że o ile nie jest nadużywany, alkohol jest "dobroczynny". - Kieliszek wina, niezbyt zimnego, to świetne lekarstwo na słaby żołądek, a wierzę, że dobre piwo, pite z umiarem, buduje zdrowotność - stwierdził.

O umiar w kwestii alkoholu, jak było już wspomniane, starał się podczas obozów także Sullivan, który poza tym z napojów unikał również kawy. Na temat swojego odżywiania mówił, że zawsze był na tym polu bardzo ostrożny, bojąc się, iż ktoś doda mu coś do jedzenia i spróbuje go otruć. Dlatego przed starciem z Paddym Ryanem sam przygotowywał sobie wszystkie posiłki. Tak jak twierdził, że nikt nie wie lepiej niż on sam, jaki trening jest dla niego najlepszy, tak samo podkreślał, że nikt nie wie lepiej, co powinien jeść.

3. Metody treningowe Sullivana przed walką z Fitzsimmonsem (do której nie doszło).

A jadał w sposób niezbyt urozmaicony, oparty głównie na żywności pochodzenia zwierzęcego. Przed pojedynkiem z Corbettem już na śniadanie, poprzedzone drobnym treningiem w celu pobudzenia apetytu, konsumował kotleta z baraniny lub nieduży stek. Do tego zjadał czerstwy chleb i wypijał dwie małe filiżanki herbaty.

Na obiady była zwykle pieczona baranina lub jagnięcina - przy czym zaznaczał, że nie można przesadzać z solą dodawaną do mięsa - do tego znowu chleb, seler naciowy, szparagi i od czasu do czasu ziemniaki. Nieraz popijał to wszystko piwem ale. Po posiłku relaksował się przy gazecie lub książce, czasami udawał się też na spacer. Wtedy był również czas na cygaro.

Na kolację zawsze spożywał mus jabłkowy lub pieczone jabłka. Niekiedy jadał także o tej porze dnia owsiankę na mleku, przyrządzoną po irlandzku lub szkocku. Później, do godziny 22 (kolacja była o 18/19), grał w bilard, karty lub szukał sobie innych rozrywek. Mówił, że jak najdłużej stara się przebywać na nogach, aby kończyny nie zdrętwiały. Jeszcze przed snem wykonywał trochę ćwiczeń z hantlami.

Także przed snem, ale tylko na samym początku obozu, zanim w ogóle rozpoczął treningi do konfrontacji z Corbettem, wypijał Sullivan koktajl specjalnej receptury, odpowiednik popularnych dzisiaj szejków, który określał mianem lekarstwa. Przygotowywał go sam. W jego skład wchodziły cynia, lukrecja, manna i sól. Wszystko wrzucał do dwóch kwart wody i gotował na wolnym ogniu przez półtorej do dwóch godzin, aż została jedna kwarta. Powstały tak napój przelewał do butelki i trzymał w chłodnym miejscu. Jak mówił, w przypadku wypicia przed snem działanie koktajlu dało się odczuć następnego dnia. Pił go przez kilka dni, a potem brał jeszcze tabletki na wątrobę, które przepisano mu w aptece. Dopiero po takich zabiegach był gotowy rozpocząć obóz.

Sullivan nie był bynajmniej bokserskim pionierem, jeśli chodzi o tego typu detoks przed treningami. W artykule prasowym z 1889 roku Jake Kilrain podkreślał, że sam zaczyna od porcji leków i środka na przeczyszczenie. I wspominał, że dawniej pięściarze zażywali coś, co się nazywało black draught i co nadal pijali zawodnicy w Anglii. Opisywał to jako kompozycję z lukrecji, soli i strączyńca. - To była paskudna dawka, bardzo mocny środek na przeczyszczenie. Niegdyś trenerzy podawali to zawodnikowi, na tydzień zanim ruszył do pracy. Uważam ten system za błędny, choć niektórzy współcześni trenerzy w Anglii wciąż go stosują - stwierdził.

Podobny do Sullivana był też Kilrain w tym, że nie pił kawy - wyjaśniał, że ma "osobliwe działanie na żołądek i jelita". Wolał herbatę, najlepiej delikatną, bo gasi pragnienie. Pił ją do śniadania, na które niemal zawsze jadł jajka, a do tego, rybę, kotleta lub mały stek oraz tosta. Po posiłku siedział przy porannej gazecie lub pisał listy do przyjaciół.

Na obiad spożywał pieczoną bądź gotowaną baraninę albo wołowinę. Czasami na jego talerzu lądowały też zielone warzywa, ale nigdy, podkreślał, nie jadł ziemniaków. Przy obiedzie nie pił już herbaty - wybierał piwo ale lub wino claret. Twierdził, że w ale są pewne składniki odżywcze, a wino gasi pragnienie i jest dobre na trawienie.

Ostatnim posiłkiem dnia była ryba lub mały kurczak. Po kolacji udawał się na 4-milowy spacer, a po powrocie grał jeszcze w bilard. Spać kładł się o 21:30/22:00.

Jako zawodnicy wagi ciężkiej Sullivan i Kilrain nie musieli szczególnie się martwić kwestią wagi. Co innego Stanley Ketchel, który w 1908 roku był na nietypowej diecie przed pierwszą z czterech walk z Billym Papkem. Prasa pisała, że kiedy przyjechał do Milwaukee, mistrz wagi średniej ważył tyle co zawodnik półciężkiej. Mówiono, że musiałby sobie amputować nogę, aby zrobić limit. Po kilku dniach treningu syn polskich imigrantów był jednak nie tylko w limicie, ale wręcz obawiano się, że będzie ważyć za mało, przez co spadną jego szanse w ringu. Aby temu zapobiec, zaczął pić słodkie mleko i maślankę, a od czasu do czasu też bulion wołowy. Nawet to mogło jednak nie wystarczyć, dlatego w ostatnich dniach przed walką zmniejszył intensywność treningów, żeby waga za bardzo nie spadła.

4. Zabawa Ketchela na treningu przed trzecią walką z Papkem.

Tak jak na temat treningu, tak i odżywiania dużo do powiedzenia miał Corbett. Jeszcze w 1895 roku, kiedy przygotowywał się do odwołanego później pojedynku z Fitzsimmonsem, podkreślał, że jada "niemal wszystko", ale nie więcej niż dwa posiłki więcej. Zaznaczał, że i trenować, i walczyć musi z pustym żołądkiem, w związku z czym, wyjaśniał, do ringu wejdzie prawdopodobnie bardzo głodny. Wspominał też, że pije dużo wody - konkretnie importowanej niemieckiej wody mineralnej - a od czasu do czasu na obozie pozwala sobie na piwo bądź szampana.

Prawdziwie w kwestii żywienia Corbett rozwinął się na łamach prasy dopiero kilka lat później, w przywoływanej już serii artykułów opublikowanych po pojedynku z Jeffriesem. Podzielił się wówczas wieloma szczegółami na temat swojej diety. I tak na śniadanie zjadał pomarańczę lub jabłko, owsiankę, dwa średnio ugotowane jajka, suchego tosta, a wszystko to popijał filiżanką kawy z cukrem i śmietanką. W porze lunchu konsumował kotleta lub stek, pieczone ziemniaki, chleb z masłem i pudding ryżowy. Kolacja to z kolei krwista pieczeń wołowa, tłuczone ziemniaki, szpinak, chleb z masłem i galareta z nóżek cielęcych, a tuż przed snem zjadał jeszcze jabłko, o którym pisał, że stanowi świetne lekarstwo. Dodawał, że nie jada słodyczy, bo za nimi nie przepada, choć w innym artykule z tej serii przyznał, że raz na tydzień spożywał lody na kolację, a czasami też dżem zamiast puddingu ryżowego.

Corbett miał nadzieję, że za jego przykładem pójdzie wielu czytelników. O odżywaniu swoich rodaków, dziś niewątpliwie jeszcze gorszym niż wtedy, nie miał nic dobrego do powiedzenia. - My, Amerykanie, jemy za dużo. Śniadanie z dużą ilością mięsa jest niemal tak złe jak brak śniadania. Zatyka system, powoduje ospałość i przeciąża żołądek, zanim jeszcze organ ten zostanie przygotowany do trudów dnia - oznajmił.

Radził, aby dziennie pić tylko jedną filiżankę kawy lub herbaty. Pisał, by nigdy się nie spieszyć w trakcie posiłku. - Ludzie cierpią na niestrawność, bo połykają jedzenie w całości. Poświęć pół godziny na śniadanie i lunch, a godzinę na kolację - proponował. Zaznaczał też, by nie jeść na siłę. I zachęcał, przeciwnie niż się to robi dziś, by zjeść coś tuż przed snem - wspomniane jabłko, które sam zwykle konsumował, bądź wafelka czy sucharka.

Przekonywał również do picia dużych ilości wody. - Woda i ćwiczenia sprawiają, że człowiek się poci, a dzięki temu pozbywa trucizny z krwi i odbudowuje swoje zdrowie - tłumaczył. Jeśli chodzi o alkohol, pozwalał na lampkę wina bordoskiego po kolacji. Dodawał, że nie zaszkodzi, jak wypali się też cygaro lub fajkę, stanowczo za to odradzał papierosy.

Szczegółowe - i dość osobliwe, podszyte seksistowskimi stereotypami - porady miał również Corbett dla kobiet. Mężczyzn krytykował za to, że niszczą swój żołądek alkoholem i tytoniem, niemniej twierdził, że i tak są oni w lepszym stanie zdrowotnym niż panie. - Powiedzmy, że mężczyzna jest głodny. Idzie on wtedy do restauracji, zamawia stek, kotleta lub pieczeń wołową. Wypija do tego piwo, a jedyne warzywo, które je, to ziemniaki. Kobieta natomiast zgłodnieje podczas zakupów. Pójdzie wówczas do najbliższej stołówki i zamówi pieczone ostrygi i lody. Czyż nie jest to kombinacja wołająca o pomstę do nieba? - pisał.

- A kiedy po obiedzie wróci do domu, będzie siedzieć i zajadać cukierki. Jak będzie jeszcze na zewnątrz i zachce jej się pić, to weźmie sobie napój zmieszany z lodami - i to na pusty żołądek! Potem będzie się zastanawiać, dlaczego ma tak złą cerę, dlaczego szybko się męczy, dlaczego jej trawienie znajduje się w ruinie i dlaczego ciągle boli ją głowa - kontynuował.

Ganił też kobiety za to, co zamawiają w restauracjach. - Pewnego razu wybrałem się na kolację po sztuce teatralnej. Przy stoliku siedziały trzy kobiety, i oto co zamówiły: 1. sałatkę z homarem i lody, 2. grzankę z serem i lemoniadę, 3. krokiety z kurczaka i tartę. W trakcie kolacji lamentowały nad losem mężczyzny, który niszczył swój system, bo za dużo palił. Gdybym tylko się odważył, powinienem był powiedzieć: "Moje drogie panie, on nie zabija samego siebie nawet w połowie tak szybko jak wy. Jedna z was ma mleko zmieszane z homarem, co stanowi kombinację niemal tak śmiertelną jak cyjanowodór. Inna w celu zaspokojenia głodu zmieszała roztopiony ser z cytryną. A trzecia przygotowała swój żołądek na nocny odpoczynek w taki sposób, że wypełniła go smażonymi, tłustymi i lepkimi krokietami oraz ciastem. Cóż gorszego mogłaby sobie wyrządzić ofiara nikotyny czy nawet alkoholu?" - oznajmił.

Dla kobiet, które odżywiały się równie źle, Corbett przygotował propozycje posiłków. Śniadanie miało być podobne do tego zarekomendowanego mężczyznom, a więc składać się z owocu, owsianki, dwóch średnio ugotowanych jajek, tosta i ewentualnie filiżanki herbaty lub kawy, choć zaznaczał, że napoje te najlepiej pominąć. - Gdy nadchodzi pora lunchu, odwróć wzrok od pokus typu ciasto, tarta, sałatka z majonezem, smażone jedzenie i inne horrory tego rodzaju. Jedz dowolny rodzaj mięsa czy warzywa, o ile nie jest to danie smażone. Zjedz też deser, o ile nie jest to ciasto. Unikaj ciężkich i przesłodzonych pokarmów - radził. Podobne zalecenia miał co do kolacji - pisał, by unikać tłustych i smażonych potraw, a także dziwnych kombinacji, takich jak te, które jadły jego towarzyszki w restauracji. - Wiele rzeczy jest nieszkodliwych, gdy spożywa się je osobno, ale mogą się okazać mordercze, jeśli je z czymś wymieszać - stwierdził.

Corbett miał też wskazówki, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, co do samej aktywności fizycznej, niekoniecznie stricte bokserskiej. Drobnemu (pod względem gabarytów) dziennikarzowi, który pytał, czy mistrz zdołałby zrobić z niego boksera, odparł: - Nie wiem, czy boksera, ale uczyniłbym cię zdrowszym i silniejszym. Taki trening wyleczy niektóre choroby, dzięki niemu pozbędziesz się problemów z wątrobą i żołądkiem, nerki będą w dobrej kondycji, nie będziesz już cierpieć na bezsenność i nerwowość.

Gdy ten sam żurnalista zapytał o tężyznę Amerykanów, Corbett, tak jak i w przypadku odżywiania, wydał krytyczny osąd. - Bogaci, którzy mają na to [aktywność fizyczną] czas, cieszą się luksusem i są zbyt leniwi. Biedni zaś za bardzo muszą się starać, by wiązać koniec z końcem, dlatego nawet o tym nie myślą. A to błąd - mówił.

I tu bokser przychodził z odsieczą, prezentując serię prostych ćwiczeń dla poprawienia formy, kierowanych szczególnie do tych, na których praca, tak jak na nim kiedyś zawód bankiera, wymusza siedzący tryb życia. Radził, by wstawać o godzinie siódmej i zacząć dzień od ćwiczeń z ważącymi 1 lub 2 funty (ok. 0,5-1 kilograma) ciężarkami, ćwiczeń podstawowych, takich, które "może doradzić sprzedawca w sklepie". Zajęcia tego typu miały trwać 15 minut, po czym proponował skłony w przód z dotykaniem palcami ziemi - na początek pięć, do których z czasem radził dodawać po dwa, aż w końcu dojdzie się do dwudziestu pięciu skłonów każdego dnia. Następnie - tyle samo razy - skłony w tył.

Potem miało nastąpić przejście do pozycji leżącej. Płasko leżąc na plecach, z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, należało spróbować podnieść się do pozycji siedzącej, nie zginając nóg i nie rozkrzyżowując rąk. Liczba powtórzeń identyczna jak w przypadku skłonów. - Te ruchy wzmacniają całe ciało, zwłaszcza brzuch, plecy i nogi - pisał.

Po powstaniu zalecał wziąć głęboki oddech i powoli wypuścić powietrze, "oczyścić" w ten sposób płuca "ze szkodliwych substancji". Później przychodził czas na zimną kąpiel, która powinna była zostać przygotowana już wieczorem poprzedniego dnia. Do wody należało dodać soli do kąpieli, a sama kąpiel miała być jak najkrótsza. Po wyjściu wypić szklankę wody.

Rozruch tego rodzaju miał przygotować czytelnika do dnia pracy. Corbett proponował udać się do niej pieszo, jeśli jest oddalona o milę lub mniej. W przypadku dłuższego dystansu pisał, żeby jechać, ale na milę przed punktem docelowym wysiąść i resztę wędrówki pokonać pieszo, idąc cały czas prosto i oddychając przez nos.

5. Fitzsimmons trenuje do walki z Jeffriesem. W nadającej tempo dorożce jego żona i syn.

Poza tym radził wybrać się na siłownię, gdzie należało poświęcić 5 minut na uderzanie w worek. Zalecał, by znaleźć sobie partnera, z którym można by przez 10 minut poboksować lub uprawiać zapasy. Doradzał też, jeśli jest w pobliżu boisko, grę w piłkę ręczną oraz kilka okrążeń na bieżni. Zachwalał również jazdę konną, stwierdzając, że wzmacnia wątrobę.

Do tego, pisał, należało prowadzić "zwykłe życie", a zły humor zwalczać właśnie poprzez ćwiczenia i pozytywne myśli - zasada, która przetrwała do dziś i jest powtarzana przez wielu trenerów zachwalających pozytywny wpływ ruchu nie tylko na ciało, ale i umysł.

Niemal identyczne porady w kwestii ćwiczeń Corbett miał dla kobiet, którym proponował, by skorzystały z jednej z siłowni przeznaczonych specjalnie dla pań. Zamiast boksu sugerował jednak zajęcie się jego dalekim przodkiem - szermierką, którą określał mianem "najpiękniejszego ćwiczenia świata", ponadto znajdującego się "w zasięgu kobiecych możliwości". Dodawał, by kobiety kładły się spać zaraz po godzinie 22 i nigdy nie spały mniej niż dziewięć, a najlepiej dziesięć godzin. - Z reguły są bardziej nerwowe od mężczyzn i potrzebują więcej snu. (...) Im dłużej śpi nerwowa osoba, tym lepiej - twierdził.

Podsumowywał, że ćwiczenia o umiarkowanej intensywności, dobre dieta, duże ilości wody i świeże powietrze to "najlepsze leki, jakie ma natura na wszelkie dolegliwości".

WNIOSKI

Trening pięściarski w XIX wieku, pomimo stosunkowo wysokiego stopnia specjalizacji, o czym świadczą obecne już przyrządy do ćwiczeń stricte bokserskich (worki itp.), nadal jednak na wielu poziomach był, zdaje się, wykonywany nierzadko w sposób instynktowny, z być może nieco naiwnym niekiedy zawierzeniem, że metody te są właściwe i rzeczywiście będą skutkować pożądanym rozwojem - co jest zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę ówczesny stan wiedzy na temat aktywności fizycznej i jej raczej niewielką rolę w życiu codziennym. W porównaniu z treningiem współczesnym był oczywiście znacznie mniej intensywny i obejmował dużo mniejszy zakres ćwiczeń. Dziś powiedzieliśmy może nawet, że był trywializowany, co byłoby nie do końca uczciwą tezą - był po prostu adekwatny do swoich czasów i ogólnego poziomu boksu.

Przy powierzchownej próbie przeprowadzenia paraleli między tymi epokami być może najbardziej w oczy rzuca się fakt, iż kondycję starano się podówczas budować raczej nie bieganiem, lecz - między innymi - częstymi spacerami, zmodyfikowanymi co prawda w taki sposób, by nie stanowiły swobodnej przechadzki, tylko żwawy marsz, ukierunkowany na osiągnięcie tego samego celu, mianowicie zwiększenia wydolności.

Powszechność tej formy treningu wśród pięściarzy mogła się brać z popularności pieszych wyścigów (pedestrianism), które budziły duże zainteresowanie w XIX wieku i które wyewoluowały potem w konkurencję lekkoatletyczną znaną dziś jako chód sportowy. Może to być jeden z kilku powodów, dla których walki pięściarskie były ongiś znacznie bardziej chodzone, niepodobne do dzisiejszych, toczonych w dużo żwawszym tempie i z większym wykorzystaniem pracy nóg. Co nie jest oczywiście regułą, jak i nie jest nawet regułą, że współcześni bokserzy biegają (na przykład mistrz wagi ciężkiej Deontay Wilder mówił w 2016 roku, że nie biega w ogóle). Można by w każdym razie zaryzykować hipotezę, że dopiero, nomen omen, z biegiem czasu, gdy tendencja do marszu zaczęła słabnąć i ustępować miejsca treningowi biegowemu, boks stał się sportem całościowym i prawdziwie nowoczesnym, sportem - znowu - przebiegającym wzdłuż dynamicznego tempa rozwoju nieustannie zmieniających się czasów.

Przy czym hipotezie tej nie można dać się zanadto uwieść i pozwolić, by przysłoniła inne, może mniej uchwytne zmiany, jakie bez przerwy zachodziły wewnątrz pięściarstwa na przestrzeni lat, będące skutkiem m.in. zwiększania natężenia i różnorodności ćwiczeń, pracy nad techniką, ciągłego wprowadzania korekt w jej obrębie, a także stałego poszerzania ludzkiej wiedzy i przesuwania tego, co zwykło się nazywać granicami czy możliwościami człowieka. Ewolucja nie jest wszakże procesem gwałtownym, który można by sprowadzić do jednej czy kilku mutacji w organizmie, nawet jeśli mowa o organizmie o względnie tak małym stopniu skomplikowania, jaki cechuje boks. Zajęła dziesięciolecia, a właściwie, jeśli cofnąć się do angielskich początków nowożytnego pięściarstwa, stulecia, zanim wydała holistyczną dyscyplinę sportu, która rzeczywiście dorosła do tego, by określać ją mianem sweet science, jak tego chciał już w latach 20. XIX wieku Pierce Egan.

BIBLIOGRAFIA

Źródła prasowe

Chicago Tribune, 8.05.1892
Evening Star, 29.06.1889
Los Angeles Times, 13.10.1895
Los Angles Times, 26.01.1897
St. Louis Post-Dispatch, 7.11.1896
San Francisco Chronicle, 17.08.1889
Star-Gazette, 8.03.1900
The Akron Beacon Journal, 17.02.1893
The Cincinnati Enquirer, 28.11.1897
The Clarion-Ledger, 29.08.1889
The Courier-Journal, 6.01.1899
The Decatur Herald, 4.06.1908
The Evening World, 14-19.05.1900
The Inter Ocean, 2.07.1889
The Inter Ocean, 18.08.1892
The Kansas City Gazette, 21.01.1894
The Times, 4.09.1892
The Times-Democrat, 17.02.1893
The Vancouver Daily World, 5.05.1910
The Waco News-Tribune, 7.02.1927
The World, 27.01.1897

Źródła książkowe

Geoffrey C. Ward, "Unforgivable Blackness: The Rise and Fall of Jack Johnson", London: 2015
Michael T. Isenberg, "John L. Sullivan and His Times", London: 1988

Źródła ilustracji i zdjęć

1. The Ring, April 1933
2. The Kansas City Gazette, 21.01.1894
3. The World, 27.06.1897
4. The Tennessean, 5.12.1908
5. Star Tribune, 23.03.1902