ALABAMA WCIĄŻ MOŻE BYĆ POLSKA

Marcin Olkiewicz, Przemyślenia własne

2017-01-27

To miał być inny tekst. Jeszcze na początku roku wszystko wskazywało na to, że 25 lutego w Alabamie będziemy mieli szansę oglądać występy aż trzech polskich pięściarzy. A zanosi się na to, że zobaczymy tylko jednego. Ale za to nietypowego, charyzmatycznego, oryginalnego. Takiego, na którego naprawdę warto czekać.

Mowa oczywiście o Izuagbe Ugonohu, przed którym największe wyzwanie w zawodowej karierze, czyli walka z olimpijczykiem z Londynu i byłym pretendentem do tytułu zawodowego mistrza świata wagi ciężkiej, Dominikiem Breazeale'em. Walka z cyklu tych, które oddzielają chłopców od mężczyzn. Walka, która może wywindować Izu do światowej czołówki w królewskiej dywizji, ale też zepchnąć w niebyt na wiele kolejnych miesięcy. I wreszcie walka, która pokaże nam, na co tak naprawdę stać czarnoskórego polskiego wojownika.

Izu Ugonoh urodził się 2 listopada 1986 roku w Szczecinie, choć dzieciństwo spędził w Gdańsku. Jak sam przyznaje, życie w Polsce nie było dla niego łatwe. Na ulicach często musiał zmagać się z nietolerancją i agresją, a okrzyki typu "wypieprzaj do Afryki" stanowiły szarą codzienność. Początkowo trenował piłkę nożną, jednak niebawem okazało się, że to sporty walki są tym, co go naprawdę pociąga. Ugonoh rozpoczął od kick boxingu, w którym zdobył wszystko co było do zdobycia - mistrzostwo Europy i świata amatorów w formule K-1 oraz sześć tytułów mistrza Polski. A potem, spełniony podjął decyzję o spróbowaniu swoich sił w zawodowym boksie.

W 2010 roku Ugonoh podpisał kontrakt promotorski z grupą Knockout Promotions, pod której banderą jeszcze w kategorii junior ciężkiej stoczył w Polsce pierwsze dziewięć zawodowych pojedynków. Pamiętam moment, w którym zobaczyłem go po raz pierwszy. Październik 2010 roku, Legionowo. 24-letni wówczas Ugonoh udziela po zawodowym debiucie swojego pierwszego wywiadu dla telewizji Polsat. Posługuje się zaskakująco nienaganną polszczyzną, jest elokwentny, sympatyczny i analityczny. Nie ukrywam, że większe wrażenie niż w ringu, zrobił na mnie właśnie przed mikrofonem. W samej walce był jeszcze mocno nieopierzony, a po jego ruchach można było łatwo wywnioskować, że wciąż jeszcze bliżej mu do kickboksera, niż boksera. Już wtedy miał jednak w sobie to coś. To coś, co sprawia, że człowiek ma dziwne wrażenie, że o tym chłopaku będzie jeszcze głośno. To był dzień, po którym z dużym zaangażowaniem zacząłem śledzić poczynania anonimowego dla mnie wcześniej Izuagbe Ugonoha.

Czas mijał, a Izu wygrywał kolejne pojedynki i udzielał kolejnych wywiadów. Z każdą walką coraz więcej było w nim pięściarza z krwi i kości, co jest na pewno dużą zasługą trenera Fiodora Łapina. W międzyczasie w środowisku zaczęły pojawiać się głosy, że sam Ugonoh nie jest jednak zadowolony ze swojej współpracy z grupą Knockout Promotions, że toczy zbyt mało walk, a jeśli już je toczy, to dowiaduje się o nich z zaledwie dwutygodniowym wyprzedzeniem. W konsekwencji w 2013 roku Ugonoh po wielu perypetiach rozstał się ze stajnią Andrzeja Wasilewskiego i odszedł do nowozelandzkiej grupy Duco Events, znanej chociażby z opieki nad karierą dzisiejszego mistrza świata wagi ciężkiej, Josepha Parkera. Izu zmienił też cały sztab szkoleniowy i... kategorię wagową. Po czterech latach zawodowej kariery w końcu rozpoczął starty w królewskiej dywizji.

A warunki fizyczne miał ku temu świetne. Według nieoficjalnych danych Polak mierzy sobie 196 centymetrów wzrostu i ma aż 213 centymetrów zasięgu ramion. Trzeba przyznać, parametry do pozazdroszczenia przez niejednego "ciężkiego". Od czasu podpisania kontraktu promotorskiego z Duco Events Ugonoh stoczył w Nowej Zelandii osiem walk, niemal wszystkie kończąc przed czasem, choć jakość jego przeciwników pozostawiała sporo do życzenia. Przez to zresztą z czasem kibice zaczęli zarzucać Izu, że obija kolejnych "bumów", nie szuka wyzwań, i że prawdopodobnie jest to spowodowane jego niską realną wartością sportową. Zapominając przy okazji, że powód takiego a nie innego poziomu rywali dobieranych dla Polaka był dużo bardziej prozaiczny. Otóż w Nowej Zelandii po prostu nie było pieniędzy na kontraktowanie mu lepszych przeciwników, a nie ma co ukrywać, że największą gwiazdą grupy Duco Events był i jest Joseph Parker i to w niego, co zupełnie zrozumiałe, inwestowane są niemal wszystkie dostępne środki na tamtym rynku. I to nie dlatego, że jest on od Izu pięściarzem lepszym, ale właśnie z uwagi na fakt, że jest miejscowy i sprzedaje bilety na galę.

Zanim Ugonoh rozstał się z grupą Duco Events, podjął jeszcze jedną, dość nietypową ze sportowego punktu widzenia decyzję. W lutym 2016 roku wziął udział w kolejnej edycji telewizyjnego show zatytułowanego "Taniec z Gwiazdami". Bardzo interesujące dyskusje prowadziłem na Twiterze z ludźmi ze środowiska pięściarskiego, zastanawiając się nad plusami i minusami tej decyzji. Oczywiście, Ugonoh stracił kilka miesięcy, które mógł w pełni poświęcić treningom bokserskim. Czy zyskał popularność? Tak, ale na pewno nie w takim stopniu, jakiego oczekiwali jego nowozelandzcy menedżerowie, którzy zresztą, jak się okazało nie po raz ostatni, popisali się kompletną nieznajomością polskich realiów. A więc czy to była dobra decyzja? Jak dla mnie epizod w "Tańcu z Gwiazdami" to tylko "epizod". Dosłownie. A "epizody" mają to do siebie, że są krótkotrwałe i nie mają większego znaczenia.

Wątpliwości kibiców co do wartości Ugonoha wzbudziła też sprawa potencjalnej walki z Mariuszem Wachem, do której miało dojść 5 listopada ubiegłego roku podczas kolejnej edycji gali Polsat Boxing Night. No właśnie, miało, bo obóz Izu ofertę tej walki w ostatnie chwili odrzucił. Tyle tylko, że sam Ugonoh wpływ na tę decyzję miał niewielki. Negocjacje w tamtej sprawie słoneczna stacja prowadziła bezpośrednio z jego promotorami, którzy spodziewali się z Polski nie wiadomo jak lukratywnej finansowo oferty, a także przeceniali wartość sportową, nie ma co ukrywać, wyboksowanego już dzisiaj Mariusza Wacha. Abstrahując od tego fakty są takie, że w konsekwencji relacje Izu Ugonoha z Polsatem, który swego czasu na każdym kroku starał się promować go na swoją nową gwiazdę, nie należą dziś do najlepszych i w ogóle się nie zdziwię, jeżeli słoneczna stacja nie przeprowadzi transmisji z gali 25 lutego, a o jej wynikach nie poinformuje nawet w wieczornych wiadomościach sportowych.

Nie należy winić Ugonoha za wątpliwy poziom jego dotychczasowych oponentów również dlatego, że to przecież on sam ostatecznie podjął pod koniec zeszłego roku decyzję o zerwaniu umowy z grupą Duco Events i związaniu się kontraktem z potężnym Alem Haymonem, dzięki czemu 25 lutego wreszcie dostanie swoją szansę na sukces. Czy ją wykorzysta? Nie wiem. Pewny jestem natomiast faktu, że jeżeli to zrobi, to obecnie będzie zdecydowanym numerem jeden w polskiej wadze ciężkiej i znajdzie się w gronie potencjalnych pretendentów do tytułu mistrza świata.

Izu Ugonoh to pięściarz, który ma absolutnie wszystko, aby stać się w Polsce wielką gwiazdą i ambasadorem boksu, o czym wiedziałem już po pierwszym wywiadzie jakiego udzielił telewizji Polsat. Ceniony ekspert Janusz Pindera mawia, że Izu już wygląda jak mistrz świata. Bez wątpienia ze względu na swoją nietypową urodę, charyzmę i inteligencję może być on postacią, która będzie przez najbliższe lata koniem pociągowym całego pięściarskiego biznesu nad Wisłą. Długo zastanawiałem się nad tym, jak może wyglądać jego walka z Breazeale'em i doszedłem do wniosku, że gdyby ktoś przystawił mi nóż do gardła i zapytał, jak skończy się ten pojedynek, to odparłbym, że może śmiało ciąć, bo i tak nie zgadnę. Dlatego nie zgaduję, tylko wierzę, że czarnoskóry Polak skradnie show w Alabamie, czyniąc ją szczęśliwym dla nas miejscem. Wbrew temu, że jak dotąd  może kojarzyć się nam ona wyłącznie z rozczarowaniami i dopingiem.