MAŁE PIĘŚCI: W PODRÓŻY (cz. 1)

Jakub Biłuński, Opracowanie własne

2016-11-06

FRANCJA

15 października,

I znów stołuję się na szczycie świata. Tym razem we wnętrzu z czasów La Belle Époque, sercu paryskiej Brasserie Lipp, wyłożonej drewnem i ceramiką ikony wielkiej Francji. Tutaj jedli i rozmawiali moi poprzednicy: Camus, Chagall, Cocteau, Genet, Gide, Hemingway, Joyce, Malraux, Radiguet, Saint-Exupéry i Picasso, który w pracowni naprzeciwko malował Guernicę. Tutaj powstawały i upadały rządy, zmieniały się dekoracje w teatrze iluzji. Tutaj porwano Ben Barkę, marokańskiego rewolucjonistę, śmiertelnego wroga króla Hassana i jego imperialnych popleczników. Pół wieku później pamięć o męczenniku hańbią hollywoodzcy nuworysze, wydający przy splamionym krwią stoliku nieprzyzwoite sumy. 

Ale ja przyszedłem do Lippa tylko po to, by wypić z Proustem alzackie piwo. Posyłał po nie zazwyczaj swoich zaufanych ludzi, niczym boss mafii uczestniczący w transakcji jedynie przy specjalnych okazjach. Wieczorem dotknę jego czarnego grobu na Père-Lachaise.

Sugar Ray Robinson literatury uderza z chirurgiczną precyzją. Rozcina na moich oczach zgniłe ciało Paryża i odsłania kręgosłup. Istnieją trzy drogi życia: Odyseusza, Jezusa i Fausta. Reszta to podatnicy. 

Piszę o boksie pełen okrutnej i rozkosznej pychy, rządzę polską sceną żelazną ręką. Wystarczy jedno zdanie, jedno piękne kłamstwo, by spływały listy od czytelników. Groźby i modlitwy, nowy porządek. Dotarłem do stolicy i cytuję recenzje bez cienia wstydu. #boskiobłęd ''Dramatyczne starcie idei z miałką codziennością. Równie wspaniali bohaterowie, szkarłatni miotacze pereł i istne szumowiny penetrujące najdalsze peryferia nikczemności. Rauty u ambasadora i nocne spotkania na stacji benzynowej. Podobna mieszanka dobra, zła, uczciwości, blichtru, oszustwa, cwaniactwa i naiwności. Równie wielu neofitów z głowami pełnymi tanich marzeń. Dolary, dolary, dolary, alkohol, pełne spektrum namiętności, napięcie, i ten strach zmuszający niekiedy do wymiany ciosów (...)''

That's the rockstar life - I live it baby

16 października, 

Węgierski podróżnik pisze o lodowatej, mglistej grozie paryskich niedziel. O zimnych światłach na fasadach sklepów przy Champs-Élysées. Ma absolutną rację. Paryż jest w niedzielę przerażający. To miasto, w którym można tylko pracować i używać. Na człowieczeństwie się tu nie znają. 

Kiedy zapada noc, włamujemy się do ogródka restauracji z kuchnią molekularną niedaleko Łuku Triumfalnego. U kresu Pól Elizejskich, tej ponurej farsy na temat kondycji współczesnego Europejczyka. Francuskiego burżuja o twarzy odlanej z wosku. Tego samego, który skazywał Dreyfussa, kolaborował pod flagą Vichy, wprowadzał w Algierii godzinę policyjną i zakładał Front Narodowy. Nie wybaczamy i nie prosimy o wybaczenie. Mamy święte prawo, by żądać śmierci kapitalizmu w jego elizejskiej formie.

Zasypiamy wśród obszczanych stolików i niezidentyfikowanych ciał. Kilkanaście metrów od nas banalny obrazek, jeden z tysięcy sentymentalnych, wielkomiejskich sztychów. Stary kloszard (może wykolejony bokser?) śpiący pod drzwiami butiku Hugo Bossa. Wymierający gatunek, zastępowany przez albańskie gangi żebracze, cygańskie rodziny z Bułgarii i Rumunii, uchodźców usuniętych z obozu w Calais. Ci ludzie są wszędzie, wypełzają z każdego kanału. Oto parada wygłodniałych szczurów, drapieżników gotowych na wszystko, by zburzyć mieszczański ład. Można ich oglądać jak zwierzęta w zoo, biedaturystyka ma się dobrze również na Zachodzie. Nie zamienilibyśmy tej nocy na dekadę pobytu w Le Meurice, hotelowym Wersalu przy placu Concorde, gdzie afrykańska pokojówka doprowadza pokoje do stanu doskonałej czystości w przeciągu maksymalnie czterech minut.

17 października, 

Lektura newsów na pokładzie TGV, podlewana wodą ze szparagów.

To shoot the video for "La vie est belle," premiering today on The FADER, @pnlmusic hopped on a flight to Namibia, where they roamed Martian-like landscapes under the creeping gaze of some aerial drones. The effect is a vast, gorgeous rendering of the existentially probing nature of their music. Life is beautiful, they suggest ironically in the song's title, but it's also hell.

Okolice dworca w Bordeaux, młodzi Arabowie gromadzą się na rogach ulic. Można odnieść wrażenie, że szykują się do jakiegoś zbrojnego powstania, jednak dla nich to dzień jak co dzień. Muzyka ze smartfonów, hustlerka i braggadocio. Francja musi uznać wyższość dzieciaków wychowanych na Peace N' Lovés, które wożą się jak Belmondo. Społeczniakom na pohybel, przecież to nie ludzie, to na smyczach kurew małe kundle. Moje charty gonią eukanubę, żenią najlepszy towar na schodach, bo wysiadły z okamerowanej windy. Nie śpieszno im do piekła. 

Za ladą w spożywczaku mistrz departamentu Żyronda w wadze półśredniej, urodzony w Maroku wojownik. Na ścianach sklepu wiszą plakaty z wizerunkami dawnych czempionów. Muzułmańskich bohaterów poprzednich dekad: Muhammada Alego, Mike'a Tysona i Prince'a Naseema Hameda. Ojciec walczącego sprzedawcy jest miłośnikiem szermierki na pięści. Kiedy nie handluje warzywami, serem i whisky, ogląda Box Nation w kawiarni przy meczecie. Po walce rozmawia przez telefon ze swoim kuzynem, który w przyszłym roku przyleci do Francji. Nadszedł czas, by pomagać rodzinie w rozwijaniu biznesu. Oplataniu kolonialnego imperium siecią nierozerwalnych powiązań. Czy komuś się to podoba, czy nie, Republika zmienia się na zawsze za sprawą wyznawców Allaha. Żeby utwierdzić prawdę, a zniweczyć fałsz, chociażby to było nienawistne dla giaurów. Pieczęć została nałożona na ich serca i oni nie pojmują. 

La vie est belle