OSZUSTWO TO NIE KONTROWERSJA - BLOGUJE JAROSŁAW KOŁKOWSKI

Jarosław Kołkowski, Przemyślenia własne

2016-09-20

Oficjalny wynik rozegranego w Rio de Janeiro finału turnieju olimpijskiego w wadze ciężkiej (- 91kg) pomiędzy Jewgienijem Tiszczenko (RUS) i Wasilijem Lewitem (KAZ) został uznany za skandal przez niemal wszystkie zagraniczne i polskie media, relacjonujące to wydarzenie. Podobnie było w przypadku werdyktu dającego zwycięstwo Władymirowi Nikitinowi (RUS) w ćwierćfinałowej walce z Michaelem Conlanem (IRL) w dywizji koguciej (≤ 56kg), mimo że tutaj przewaga „przegranego” nie była aż tak przygniatająca jak we wspomnianej konfrontacji „ciężkich”. Reakcja komentatorów z całego świata, w tym z Polski, była oczywiście słuszna. Nikt przecież nie zaprzeczy, że takie przypadki trzeba piętnować.

Problem w tym, że gdy coś podobnego dzieje się na naszym podwórku albo wprawdzie zagranicą, ale z udziałem polskiego pięściarza, a wynik choćby oczywiście niesłuszny premiuje „naszego”, wówczas spora część naszych dziennikarzy i komentatorów (nie wszyscy!) zaczyna pisać lub mówić o walkach „wyrównanych”, „trudnych” lub co najwyżej „kontrowersyjnych”.

Kiedy 22.12.2012 r. sędziowie ogłosili zwycięstwo Tomasza Adamka w pojedynku ze Steve’em Cunninghamem, w polskiej prasie sportowej można było przeczytać, że nasz jedyny zawodowy mistrz świata dwóch kategorii wagowych „miał spore problemy”, że wygrał „po bardzo wyrównanej walce i kontrowersyjnym werdykcie”, że walka „była bardzo trudna do oceny”. Tymczasem największy internetowy portal bokserski www.boxingscene.com uznał, że Adamek dostał od Cunnighama lekcję boksu, a od sędziów przedwczesny prezent gwiazdkowy. I chociaż tytuł „Rabunku Roku” przypadł pierwszej walce Pacquiao vs. Bradley, to Adamek vs. Cunnigham II otrzymała „niehonorowe” wyróżnienie. Niestety zupełnie słusznie.

Przeżyłem déjà vu (nie po raz pierwszy zresztą, ale chyba tym razem coś we mnie pękło), gdy zacząłem czytać artykuły prasowe dotyczące walki Patryka Szymańskiego z niejakim José Antonio Villalobosem. Znowu przeczytałem, że „Szymański z trudem pokonał Argentyńczyka”, że „punktacja trochę kontrowersyjna”, że po „ringowej wojnie”, w której „Polak miał ogromne problemy z nieszablonowym stylem Villalobosa”. Prawda jest jednak znacznie bardziej brutalna. Patryk Szymański, przy całym szacunku dla jego wysiłku i sympatii do niego jako człowieka, po prostu tę walkę przegrał. Jeżeli ktoś oglądał ją z otwartymi oczami, jak np. Grzegorz Proksa, nie mógł jej punktować na korzyść Szymańskiego – i to pomimo liczenia bez ciosu, za które sędzia ringowy powinien być natychmiast zawieszony.

Jakie konsekwencje mają takie decyzje? Dla kogo?

Po pierwsze, są krzywdzące dla przegranych. Nie wiem, kim jest José Antonio Villalobos i z jakim nastawieniem przyjechał do Polski. Nie wiem, czy on sam i ktokolwiek z jego sztabu zakładał, że może tę walkę wygrać. Jednak jego radość po końcowym gongu, kiedy w rozpadających się butach wskoczył na liny, żeby pozdrowić kibiców, pozwala sądzić, że naprawdę chciał tego zwycięstwa i nie zależało mu tylko na podróży do egzotycznego kraju po przyzwoitą wypłatę. Chciałbym, żeby ci, którzy piszą o „kontrowersyjnym” rezultacie spojrzeli temu chłopakowi w oczy i powiedzieli, że przegrał. Nie wiem, czy byliby potem w stanie spojrzeć w lustro.

Po drugie, są straszliwie demoralizujące. Pozwalają promotorom „zwycięzców” oszukiwać kibiców i – mówiąc wprost – „wciskać im kit”, że oto byli świadkami fantastycznego widowiska, narodzin nowej gwiazdy światowego boksu, która już niedługo stanie do walki o pas mistrza świata. Większości z tych ludzi nie zależy na edukacji kibiców. Gdyby większość kibiców znała się na boksie, gdyby rozumiała, o co w tym sporcie chodzi, umiała czytać walki, promotorzy musieliby włożyć znacznie więcej wysiłku w selekcję zawodników i ich przygotowanie. Nie mogliby sprzedać każdego. Takie gale jak te w Międzyzdrojach czy Wieliczce w zasadzie nie miałyby racji bytu. Przy czym, gwoli sprawiedliwości demoralizowani są również zawodnicy i ich trenerzy, którym się wydaje, że wszystko jest w porządku, bo przecież wygrali, a zwycięzców się nie osądza. Owszem, pogadają coś o wyciąganiu wniosków i analizie pojedynku, ale tak naprawdę wracają do domów z poczuciem dobrze wykonanej pracy. To z kolei powoduje, że nie robią postępów i kiedy jakimś cudem ich promotorom uda się doprowadzić ich do walki o poważny tytuł zderzają się – i to dosłownie! – z rzeczywistością. A zdezorientowani kibice przecierają oczy ze zdumienia. Jak to? Miał ponad 30 zwycięstw na zawodowych ringach, a teraz zeskrobują go z maty w drugiej rundzie?

Po trzecie, wyrządzają niepowetowane szkody boksowi jako dyscyplinie sportu. To przez wmawianie kibicom i często samym sobie, że nasi bokserzy są lepsi niż są, że powinni dostawać więcej niż zasługują, że ich szkoleniowcy są fachowcami, bo mają wyniki – polski boks tak bardzo odstaje od światowej czołówki. I mam tu na myśli także, a może nawet przede wszystkim boks olimpijski. Pamiętajmy, że boks to system naczyń połączonych. Bez sukcesów w boksie olimpijskim bardzo trudno o sukcesy w boksie zawodowym. Kiedy Krzysztof Głowacki znokautował Marco Hucka, można to było uznać za (jakże piękną!) sensację. Kiedy Ołeksandr Usyka pokonał Krzysztofa Głowackiego, to była to tylko i aż naturalna konsekwencja jego dotychczasowej kariery.

Odbierając srebrny medal w Rio de Janeiro Wasilij Lewit zachował się jak na wielkiego sportowca przystało. Poprosił widownię, żeby nie buczała na Jewgienija Tiszczenkę i uścisnął dłoń swojego rywala, chociaż to na jego szyi powinno zawisnąć olimpijskie złoto. Sędziowie, którzy byli odpowiedzialni za tę jawną niesprawiedliwość, mogli spokojnie przygotowywać się do następnych walk. Mogli w poczuciu bezkarność „wydrukować” kolejną walkę i pozbawić Michaela Conlana jakiegokolwiek medalu. I gdyby Conlan zachował się tak samo jak Lewit, pewnie zobaczylibyśmy jeszcze nie jeden „kontrowersyjny” werdykt. Młody Irlandczyk nie miał jednak zamiaru milczeć, nie bawił się w Wersal. Zrobił taki szum, że AIBA musiała zareagować i odsunąć wszystkich tzw. pięciogwiazdkowych sędziów od turnieju olimpijskiego. Bardzo prawdopodobne, że chociaż Conlan sam medalu nie zdobył, to pomógł komuś spełnić swoje marzenia, bo wywołał reakcję.

Nie chcę powiedzieć, że kibice i dziennikarze powinni używać takiego języka, jakim posłużył się Conlan dając wyraz swojemu poczuciu krzywdy. Ale wiem na pewno, że jeżeli będą tak pokorni jak Lewit, to możemy zapomnieć o zmianach na lepsze. Jeżeli kibice nie zaczną wymagać więcej od zawodników, trenerów, promotorów i działaczy sportowych, to zamiast oczekiwać wyników pozostanie nam – tak na ringach olimpijskich, jak i zawodowych – modlić się o cud. Głosem kibiców są dziennikarze. Jest dobrze, gdy zachwycają się czyjąś techniką lub chwalą serce do walki. Jest bardzo dobrze, gdy jak np. Janusz Pindera próbują przy tym kibiców edukować. Jest dużo gorzej, gdy braki w wyszkoleniu usprawiedliwiają brakiem doświadczenia albo młodym wiekiem sportowca. I jest już zupełnie fatalnie, gdy nazywają porażkę trudnym zwycięstwem, a oszustwo kontrowersją.