MAŁE PIĘŚCI: BLACKSTAR (cz. 1)

Jakub Biłuński, Opracowanie własne

2016-01-31

Bokserska odyseja Davida Bowiego, niepokojąca czarna gwiazda. Opowieść, która patrzy na twórczość Anglika z zupełnie nowej strony.

BLACKSTAR

Skoro idąc za odruchem serca
wybrałem sobie świat
który jest mi drogi
wolno mi chyba doszukiwać się w nim
wszelkich możliwych znaczeń

Jean Genet

 

 

Chudy, biały książę znowu pokazuje pazury. Wokół tytułowego numeru z płyty ''Blackstar'' wytworzyła się dyskusja, która nigdy nie wygaśnie. Czarna gwiazda prowokuje coraz to nowe interpretacje. Jak zwykle u Bowiego, rzecz balansuje na granicy pretensjonalnego bełkotu i progresywnej sztuki z prawdziwego zdarzenia. Nikt nie spacerował po linie z taką gracją jak Ziggy Stardust.

''Blackstar'' zadziwia na wielu poziomach. W ciągu dziesięciu minut nagrania spotykamy drum and bass, acid house, soulową balladę, chorały gregoriańskie i orientalną melodykę. Mroczna całość jest osadzona na jazzrockowym kręgosłupie, budowanym przez saksofonistę Donny’ego McCaslina i jego trupę. Bogactwo aranżacyjne nie popada przy tym w przesadę, transowa suita zachowuje intymną dyscyplinę.

Ale muzyka to zaledwie początek wielowarstwowej narracji czarnej gwiazdy. Tekst i teledysk nadają jej surrealistyczny charakter. Bowie pieprzy swoim miękkim wokalem o jakiejś samotnej świecy, egzekucjach we wsi Ormen, zmaganiach z ego (?) i kilku innych bezsensownych motywach. Może ma to coś wspólnego z rakiem i śmiercią, może z ISIS (jak twierdzi McCaslin) i Aleisterem Crowleyem, a może angielski kameleon jeszcze raz poszedł w technikę wycinanek Williama Burroughsa, której używał podczas tworzenia albumu ''Diamond Dogs''. Jest w każdym razie odświeżająco ambitnie (ktoś celnie zauważył, że to antyteza ostatniego albumu Adele), a towarzyszącego czarnej gwieździe teledysku nawet nie spróbuję opisać. Tą cudowną bzdurę trzeba zobaczyć samemu.

***

Pisząc o interpretacjach ''Blackstar'', świadomie pominąłem najważniejszą z nich - interpretację bokserską. Żeby zrozumieć, czym naprawdę jest czarna gwiazda, musimy poznać rolę pięściarstwa w życiu Bowiego, który od wczesnych lat młodości fascynował się ringowymi spektaklami. Pierwszy artystyczny objaw tej fascynacji znajdziemy na trasie koncertowej promującej w USA wspomniane ''Diamond Dogs''. Bowie występował wtedy w czerwonych rękawicach bokserskich.

Dekadę później, w 1983 roku po raz pierwszy wszedł między liny. Oprócz autentycznego zainteresowania pięściarstwem, dużą rolę odegrała wówczas potrzeba dojścia do mentalnej i fizycznej formy przed trasą międzynarodową, która miała się wkrótce rozpocząć. Gwiazdor zdawał sobie sprawę, że kokainowe ciągi nie służą organizmowi. Postanowił całkowicie sprofesjonalizować swoje podejście do występów na żywo i za radą jednego z menadżerów udał się na sześć tygodni aż do Teksasu, do słynnego Lord’s Boxing Gym w mieście Austin.

Właściciel gymu, Richard Lord był lokalną legendą. Pod koniec lat siedemdziesiątych regularnie odnosił zwycięstwa w turniejach Golden Gloves, po czym przeszedł na zawodowstwo (rekord 17-1-1, 15 KO, zwycięstwa głównie nad debiutantami). Po zakończeniu kariery na poważnie zajął się trenerką. Jego pasja, znajomość tajników boksu i talent pedagogiczny szybko stały się głośne w środowisku i przyciągały do L.B.G. zarówno amatorów, jak i zawodowców ze wszystkich stron kraju. Do najbardziej utytułowanych wychowanków Lorda należą m.in. Jesus ''El Matador'' Chavez (meksykański mistrz, znany z walk z Mayweatherem, Moralesem i Carlosem Hernandezem, a także z tragicznej walki ze świętej pamięci Leavanderem Johnsonem) i Anissa ''The Assassin'' Zamarron, jedna z pionierek kobiecego boksu zawodowego, która pokonała traumę pobytu w szpitalu psychiatrycznym, by zostać dwukrotną mistrzynią świata. Życiorysy Jesusa i Anissy są materiałem na osobne opracowania. Tymczasem wróćmy do sprawy Bowiego.

Artysta wykazał się w okresie obozu treningowego hartem ducha, poświęceniem i konsekwencją - tymi samymi przymiotami, jakie pozwalały mu tak długo utrzymywać się na szczycie. Lord nie oszczędzał sławnego podopiecznego, a Bowie sumiennie wykonywał wszystkie ćwiczenia - od wyczerpujących biegów, przez walkę z cieniem do pracy na przyrządach. Próbował nawet sił w sparingach z miejscowymi amatorami. Owocem teksańskich treningów była nie tylko lepsza forma, ale także wieloletnia przyjaźń z Lordem i jeden z największych hitów w karierze Anglika, tytułowy utwór z płyty ''Let’s dance'', której okładka przedstawia Bowiego w rękawicach bokserskich. David przyjmuje pozycję z nisko opuszczonymi rękami, charakterystyczną  dla swojego trenera. Lekkie jak piórko ''Let’s dance'' zamknęło pierwszy rozdział pięściarskiej odysei artysty. Prawdziwe bokserskie obsesje miały jednak dopiero nadejść.

Pisząc o treningach Bowiego w Teksasie korzystałem przede wszystkim z artykułu Sary Kurchak w magazynie Fightland.