ABNER MARES: WYJDĘ DO RINGU PO ZWYCIESTWO!

Wojciech Czuba, Boxing News Online

2015-08-28

24 sierpnia 2013 roku na ringu w StubHub Center w Carson Abner Mares (29-1-1, 15 KO) poniósł pierwszą porażkę w karierze. Niepokonany wówczas czempion WBC wagi piórkowej został brutalnie zdemolowany już w pierwszej rundzie przez twardego jak stal Jhonny'ego Gonzaleza (58-9, 49 KO). Po raz pierwszy Abner runął na deski inkasując potężny lewy sierpowy, a po raz drugi i ostatni, doświadczony weteran powalił go dla odmiany prawym. Dla wszystkich kibiców i ekspertów była to ogromna niespodzianka, a dla Maresa prawdziwy koszmar, który zapewne do dzisiaj śni mu się po nocach.

Dwa lata po tej przegranej były mistrz trzech dywizji tak tłumaczy tamten występ.

- To był jeden z tych ciosów, które trafiają idealnie w punkt i spadłem na ziemię. Nie czułem bólu, nie byłem smutny, nie czułem żadnych emocji, choć wiedziałem, iż muszę wstać i walczyć dalej – mówi dziennikarzowi USA Today Sports. – Jednak popełniłem wtedy typowy błąd młodego zawodnika i wiedząc, że jestem jeszcze zraniony, zacząłem z nim wymieniać ciosy. Powinienem był klinczować, aby przetrzymać kryzys, a ja tego nie zrobiłem. Chwilę później był drugi nokdaun i sędzia przerwał walkę.

Mares dodał jeszcze, że później kilka razy dziękował arbitrowi tamtego spotkania, doświadczonemu Jackowi Reisowi za to, że wstrzymał dalszą rywalizację i dzięki temu oszczędził Abnerowi kolejnych ciężkich ciosów. 29-letni talent z meksykańskiego miasta Gudalajara uważa, że dzięki tamtej przegranej wyciągnął odpowiednie wnioski i w sumie wyszła mu ona na dobre.

- To wcale nie był tak wielki koszmar. Cieszę się, że ta noc miała miejsce, bo dzięki temu znalazłem się tu gdzie jestem dzisiaj – stwierdza. Były mistrz kategorii koguciej, super koguciej i piórkowej ma oczywiście na myśli sobotnie starcie z młodym, niepokonanym i równie utalentowanym rodakiem Leo Santa Cruzem (30-0-1, 17 KO). Do tej arcyciekawej rywalizacji dojdzie na ringu w Staples Center w Los Angeles, a na szali znajdzie się wakujący pas WBC Diamond dywizji piórkowej.

Od czasu nokautu z rąk Gonzaleza Mares zanotował trzy cenne zwycięstwa nad solidnymi rywalami, jednak jak sam przyznaje, iż choć wszystko szło gładko, miewał chwile zwątpienia.

- Skłamałbym gdybym powiedział, że nigdy w siebie nie wątpiłem. Przegrana długo siedziała w mojej głowie. Zawsze uważałem się za mocnego psychicznie, ale wtedy mój umysł był rozchwiany. Dodatkowo dopuściłem do siebie zbyt wielu ludzi, media społecznościowe i wszyscy po mnie jechali. Na szczęście otrzymałem pomoc od właściwych osób i stwierdziłem, że jestem tym kim jestem. Nie jest ważne co o mnie mówią i myślą inni. I proszę, wróciłem! Nie mam wątpliwości, że 29 sierpnia wyjdę do ringu po zwycięstwo!

Mares z pewnością jest twardszy niż wielu z nas sądzi. Podczas swojego życia przebył długą drogę z rodzinnej Guadalajary do Tijuany, Los Angeles, z powrotem do Meksyku i ponownie do Miasta Aniołów. Gdy miał siedem lat, jego mama razem z szóstką swoich pozostałych dzieci pojechała do Ameryki, szukając dla nich lepszego życia. Abner do dzisiaj wspomina, jak wówczas biedowali i jak na swoje urodziny dostawał małą tabliczkę czekolady, bo nie stać ich było na tort.

- Gdy nie mieliśmy pieniędzy, mama zabierała nas do sklepu i do dzisiaj wstyd mi o tym opowiadać, ale mówiła nam "jedzcie wszystko do woli", a my jedliśmy po kryjomu, nie płacąc oczywiście za nic. Wiem, że to było złe, ale mama nie miała wyjścia i w taki sposób zapewniała nam byt.

Gdy przyszły zawodowy czempion miał kilkanaście lat, zaczął zadawać się z członkami słynnego gangu Hawaiian Gardens w Los Angeles, gdzie wówczas mieszkali. Na szczęście, gdy jego rodzice dowiedzieli się, że lada chwila dostąpi brutalnej inicjacji i zostanie pełnoprawnym gangsterem, błyskawicznie odesłali go do Meksyku. Było to jak najbardziej trafione posunięcie, bo to właśnie tam Mares rozpoczął swoją przygodę z amatorskim pięściarstwem. Szło mu tak dobrze, że pojechał nawet na igrzyska do Aten. Niedługo później odkryli go ludzie Oscara De La Hoyi z Golden Boy Promotions i w wieku dziewiętnastu lat Abner podpisał kontrakt zawodowy. W barwach tej grupy walczył siedem lat, zdobywając popularność i tytuły, lecz aktualnie przechwycił go potężny Al Haymon rozkręcający z impetem przedsięwzięcie pod nazwą Premier Boxing Champions.

- Po raz kolejny powtarzam, że nie porzuciłem Golden Boy – tłumaczy swoją decyzję Meksykanin. – Po prostu skończył mi się z nimi kontrakt. Najpierw podpisałem z nimi umowę na pięć lat, potem jeszcze na dwa, ale gdy i ona się skończyła, czekałem i czekałem na ich ruch, ale oni milczeli. Wtedy pojawił się Al i wybór był prosty. Nigdy nie powiem złego słowa na Golden Boy, ale nasz sport to biznes. Musiałem coś zrobić ze swoją karierą, żeby dalej zarabiać i mieć z czego wyżywić rodzinę. Nie walczę po to, żeby podbić Los Angeles, nie walczę dla kolejnego zwycięstwa. Walczę dla siebie i swojej kariery. Walka z Santa Cruzem pokaże, że Abner Mares wciąż jest na szczycie i nigdzie się stąd nie wybiera! – kończy zdeterminowany wojownik.