MAYWEATHER-PACQUIAO TYDZIEŃ PÓŹNIEJ. ŻALE ŚLEDZIENNIKA

Łukasz Dynowski, Opinia własna

2015-05-10

Tydzień po walce stulecia do okolonego marginesami edytora ringu wchodzi wielki śledziennik i liczy na stojąco do ośmiu. Uwaga - to prawdziwe long count, na koniec którego zanurzymy się w fazie liminalnej, pozwalając, aby po długiej bitwie wypełniła nas największa ze wszystkich miłości.

1. Wychowane na ringowym terrorze - sportowym: Tyson, emocjonalnym: Gołota - polskie media i kibice wciąż nie wiedzą, czym jest pięściarstwo. Pozostają w obrębie zaprzeszłej rozrywki battle royal, za podstawową konotację wciąż mając wszeteczną młóckę na śmierć i życie, która tymczasem stanowi być może jakieś 5-10% wszystkich walk pojawiających się na bokserskim firmamencie. Reszta wygląda podobnie do pojedynku Mayweather-Pacquiao: niewiele jest grzmotów, a dużo techniki i metody, wyraźnie kontrastujących z prymarnymi instynktami, które owszem, stanowiły o kształcie boksu, ale dekady temu. I nawet wtedy nie było tak kolorowo, jak życzyliby sobie krwiożerczy amatorzy szermierki nawalanki na pięści. Na podstawie dostępnych archiwów możemy śmiało stwierdzić, że pełen dzisiaj nauki i pomyślunku boks jest w tej formie o lata świetlne ciekawszy niż był w złotych, a siermiężnych dekadach początkowych i środkowych ubiegłego wieku.

Ciekawa była też walka May-Pac - ciekawsza niż można się było spodziewać. Wiedząc o problemach, jakie ma Pacquiao z bokserami walczącymi na wstecznym i opierającymi swoje poczynania w dużej mierze na pracy nóg - widocznymi już w końcowych rundach walki z na wpół żywym Cotto - można było mieć obawy, że najlepszemu z nich Filipińczyk nie uszczknie nawet jednego starcia. A wyrwał co najmniej dwa. I w czwartej rundzie poderwał całe MGM Grand lewym prostym. To całkiem dużo jak na mikroskopijnego, skazywanego na pożarcie boksera.

A Mayweather? Znowu dał kosmiczny, nieosiągalny pokaz sweet science - i znowu został wygwizdany i skarcony za swój styl. Skoro można oklaskiwać Barcelonę, która kunktatorsko buduje akcje, zwleka z wyprowadzeniem ciosu, z pietyzmem czuwa nad tym, aby nie złamać planu taktycznego i wykorzystuje bajeczną technikę do zabawy z rywalem, skoro Camp Nou można nazywać teatrem, to czas nauczyć się bić brawo Mayweatherowi, a ring obwieścić jego monodramem. Najlepszym w biznesie.

2. Semantyka. Jeszcze jedna dziedzina, której żaden kibic od święta obcujący ze sztuką pugilismu nijak nie może pojąć, zaperzając się, że tak "nudnej walki" jak Mayweather-Pacquiao nie można nazywać walką stulecia. Przypomnijmy więc, że termin fight of the century nigdy nie był implikowany bombardowaniem w ringu ani tym bardziej nigdy go nie awizował. Jego znaczenie budują przede wszystkim zmienne sportowe (w rozumieniu uczestniczących), społeczne, polityczne, historyczne i ewentualnie finansowe, będące konsekwencją pozostałych. Gdyby było inaczej, gdyby o wartości znaku "walka stulecia" miała stanowić sama jej treść, w szeregu takich starć jednym tchem stawiano by perły w rodzaju Moore-Durelle I. A tak o Moorze i Durelle'u nikt nie pamięta, a łańcuszek FOTC tworzą tylko cztery pojedynki: Johnson-Jeffries, Louis-Schmeling II, Ali-Frazier I oraz Mayweather-Pacquiao. I tylko jeden z nich nie był jednostronny.

To tak na przyszłość, gdyby ktoś znowu miał się dziwić, że po walce stulecia nikt nie musiał lecieć do stomatologa ani nie było niczego w konwencji "American Psycho". Patrick Bateman w ringu pojawia się rzadko - i oczywiście lubimy te momenty. Ale tak samo można lubić "Zapach kobiety". Would you like to learn to tango, Donna?

3. TBE. Nie ma wątpliwości - Mayweather jest lepszym bokserem niż byli Sugar Ray Robinson i Muhammad Ali. Lepszym o kilkadziesiąt lat postępu człowieka, o kilkadziesiąt lat rozwoju technologii, wiedzy na temat żywienia i szkolenia. Od obu robi wiele rzeczy lepiej (praca nóg, obrona, selekcja uderzeń) i pewnie kilka gorzej (kombinacje), ale w przeciwieństwie do obu niemal w ogóle nie daje się zaskoczyć i z niespotykaną łatwością wygrywa walki z najtrudniejszymi, wydawałoby się, rywalami. Sprawa TBE nie jest tak prosta, bo to w końcu różne czasy, różni rywale i nieporównywalne realia. A może... właśnie tak prosta?

Nawet jeżeli ze względu na szacunek do czasoprzestrzeni pozostawimy ją nierozstrzygniętą, nie możemy być w tej rewerencji do tego stopnia radykalni, aby dalej umieszczać Mayweathera w rankingach wszech czasów za Jackiem Dempseyem, Gene'em Tunneyem czy Jackiem Johnsonem, jak to uczyniono niedawno w zestawieniu Yahoo! Nawet tak reakcyjne towarzystwo jak bokserska rada starszych musi kiedyś postawić krok naprzód i wybudzić się z XX-wiecznego snu rozgrywającego się na przetartych szpaltach poczciwego magazynu The Ring. Mamy XXI wiek, Jack Johnson, postać swoją drogą o nieocenionym znaczeniu, nie żyje od prawie 70 lat. Naprawdę najlepszy bokser 2015 roku jest gorszy od najlepszego boksera roku 1915?

4. Ameryka nie wierzy w resocjalizację. Przed walką znany dziennikarz i komentator wydarzeń sportowych Keith Olbermann z całych sił nawoływał do bojkotu gali w Las Vegas. Trąbił, że Mayweather nie dostanie od niego ani centa, ponieważ bije kobiety. Rzeczywiście - w amerykańskich sądach było pięć spraw, jakie poszkodowane partnerki wytoczyły pięściarzowi. Jeżeli naprawdę się nad nimi znęcał, bezdyskusyjnie należały mu się perory sroższe niż cięgi Olbermanna, a najlepiej odsiadka - co w końcu spotkało Floyda w 2012 roku, kiedy na dwa miesiące trafił za kratki. Po wyjściu przekonywał, że jest odmienionym człowiekiem. Od tego czasu żadnych doniesień o pobiciach nie było.

Media, powodowane formatem i słupkami oglądalności, chętnie oczywiście rzucają oskarżeniami, które prezentowane w wielu kolorach na ostrych jak brzytwa ekranach, same zwykle mają tylko jedną barwę - czarną lub białą. Dlatego zamiast o możliwej resocjalizacji Mayweathera, mogącej być świadectwem małego sukcesu skazanego i systemu penitencjarnego, mówiło się o przemocy domowej. Ameryka najwyraźniej uwierzyła w przemianę Pacquiao (Olbermann życzył mu kolejnych milionów zarobionych w ringu), który sam przyznaje, że był kobieciarzem i chlejusem, a jego żona przytakuje, gdy pytana jest o to, czy mąż ją zdradzał - dlaczego nie uwierzy w przemianę Mayweathera?

"Bo jestem czarny, bogaty i wygadany", powie Floyd. Strzela trochę na oślep, o hat-tricku nie ma mowy, ale przynajmniej jedna z tych prób może być celna. Niewykluczone, że chodzi o długi i ostry język, którym wciąż nie zaplótł - karmiony nieomylnością w ringu i pęczniejącym kontem bankowym - nic na podobieństwo pokory. Wbrew pozorom nawet w USA nie lubią nazbyt pewnych siebie, w stopniu wręcz groteskowym - jak Mayweather, postaci.

Może właśnie z tego powodu skorzystano z okazji paroksyzmu zainteresowania boksem i tak nagle i ze wszystkich stron wyciągnięto brudy, za które Floyd już odpokutował. Z jednej strony dobrze, bo jego przemoc wobec kobiet to problem, podkreślmy raz jeszcze - jeżeli rzeczywiście istnieje (jedna z partnerek przyznała, że kłamała na temat pobicia, bo była wściekła na boksera), o którym trzeba mówić, wbijając do głów zapatrzonych w epatującego bogactwem idola chłystkom, że bicie kobiet is bad, m'kay. Ale z drugiej, nieobecnej w całym tym dyskursie strony, w dobie wychowywania przez media tak samo trzeba mówić, o ile nie chcemy się pogrążać w gangrenie krótkich, mocnych komunikatów i prostych emocji, o tym, że należy wybaczać, a człowiek nie jest z kamienia i może się zmienić - na przykład, po to one są - w więzieniu. Uwierz w ducha, Keith!

Uwierzyć powinien też magazyn Rolling Stone, który poszedł za Olbermannem i uzurpując sobie prawo do wystawiania ocen za zachowanie, wpisał do dzienniczka Mayweathera "nieetyczny". Rolling Stone to ten sam magazyn, co przy każdej nadarzającej się okazji przypomina światu o Charlesie Mansonie, oraz ten sam, co znalazł najlepsze dostępne zdjęcie Dżochara Carnajewa i robiąc z zamachowca, który do spółki z bratem wysadził bostoński maraton, bohatera popkultury o urodzie cherubinka, umieścił je na okładce z podpisem "Jak popularny, obiecujący uczeń został olany przez rodzinę, wpadł w radykalny islam i stał się potworem". #congrats

5. Pacquiao nie powinien mówić. Tak orzekł przed walką Howard Stern. Powiedział to, pół żartem, pół serio, a propos braku charyzmy Filipińczyka. Dzisiaj, tydzień po pojedynku, można to wpisać do uniwersału, bo król wszystkich mediów miał rację - nawet nie tyle odnośnie charyzmy, choć również, co po prostu tego, co bokser wygaduje. "Pacman" nie powinien mówić, a przynajmniej nie za dużo, dla swojego własnego dobra, bo im częściej otwierają się jego usta, tym bardziej się pogrąża i tym więcej traci kibiców, którym wylewające się z nich androny zaczynają zagłuszać melodię niezwykłych ringowych salw boksera i podpowiadają, że lepiej się wycofać z niedającego się powoli wytrzymać białego szumu. Pierwsi, najbardziej postępowi fani zaczęli odchodzić, gdy oznajmił, że jest przeciwko aborcji i małżeństwom homoseksualnym. Kolejni zawrócili z pewnością po walce z Mayweatherem. "Spisek", "ciągał mnie za rękę, bo wiedział, że mam kontuzję", "on mnie chyba kocha", "przegrałem na kartach, ale jestem zwycięzcą" - z każdym słowem, czy to słaby, wzbudzający nie śmiech, a co najwyżej rechot żart, czy majaki na temat przebiegu pojedynku, Filipińczyka coraz mniej da się lubić. Okazuje się, że i jemu brakuje pokory, którą tak bardzo chciano by widzieć u Mayweathera. Jeżeli mistrzów poznaje się po tym, jak znoszą porażki, to pokonanego Manny'ego, niestety, chyba nie warto znać.

6. TVP = Telewizja Popularna. Dobrze, że TVP pokazała tę walkę. Dobrze, że komentowali ją Sebastian Szczęsny i Albert Sosnowski, dobrze, że studio prowadził Marek Rudziński, dobrze, że jego gościem był Andrzej Fonfara. TVP nie byłaby jednak sobą, gdyby nie zdecydowała się na jeden głupkowaty ruch i nie zaprosiła do studia kogoś, kto nie powinien mieć do niego wstępu. Daniel Olbrychski to z pewnością sympatyczny pan, człowiek familijny i dobry aktor, ale fakt, że trochę boksował i osobiście znał wybitnych bokserów, nie oznacza od razu, że nadaje się do studia przed walką stulecia. Pomijając już opieszałość i nieważkość jego wypowiedzi ("ja sądzę, że niech wygra lepszy"), wyjątkowo dokuczliwych nocną porą, kiedy z trudem przychodzi utrzymanie przytomności przed walką, Olbrychski po prostu nie ma pojęcia o współczesnym boksie. Wydaje się, że jedyny kontekst, w jakim potrafił umieścić pojedynek, to kontekst złotej ery polskiego boksu i poczynań Leszka Drogosza, który jak zjawa powracał podczas transmisji - czyli kontekst niemający z walką w Las Vegas nic wspólnego. Wiemy oczywiście, dlaczego TVP zaprosiła Olbrychskiego - z myślą o niedzielnych kibicach. Nie ma ich jednak w środku nocy na transmisjach bokserskich aż tylu ani też nie są chyba na tyle nierozgarnięci, aby trzeba było ich rozpieszczać obecnością 70-letniego aktora, w którego emploi może być wiele ról, ale z pewnością nie ma roli pięściarskiego fachowca. Olbrychski miał być maskotką, a okazał się lalką voodoo, której obecność w studiu była jedną wielką szpilką wbijaną w równowagę kibiców boksu.

7. 50-0. Osiągnięcie (nie mylić z rekordem) Rocky'ego Marciano warto pobić właściwie tylko z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że jest tak stare, a po drugie dlatego, że bilans Marciano niesłusznie go apoteozuje, a sam w sobie wciąż uchodzi za najbardziej magiczny w boksie. Rocky nie był tymczasem, przy całym szacunku dla jego determinacji, nieustępliwości i wysiłku, żadnym magiem, tylko pięściarskim abderytą, jeźdźcem bez głowy, który urokliwy rekord zbudował głównie na walkach z przeciętniakami z Nowego Jorku i okolic oraz podstarzałymi mistrzami. Skoro już musimy mieć w boksie jakąś zaklętą liczbę, lepiej niech należy ona do Mayweathera - prawdziwego prestidigitatora ringu, stanowiącego synonim pięściarstwa, a nie bezmyślnego, zakłamującego obraz sportu Rock 'Em Sock 'Em Robots.

8. 100 dolarów za PPV. Ta walka nie była oczywiście tyle warta, ani przed pierwszym gongiem, ani po ostatnim. Wiedząc, co można kupić na tym świecie za sto dolarów, można śmiało powiedzieć, że żadna walka nie jest tyle warta, choćby pomnożyć Castillo-Corrales przez Gatti-Ward i dodać jeszcze Hagler-Hearns. Ludzie za to jednak zapłacili - i zapłaciliby znowu, gdyby zdecydowano się na rewanż. Może już nie takie pieniądze, ale takie, które zapewniłyby Mayweatherowi i Pacquiao pobory wyższe od sześciu wspomnianych razem wziętych. Bo od tego te pieniądze w dużej mierze są, jak efektownych tyrad Olbermann i inni bohaterscy apologeci moralności by nie wygłaszali - dostarczania wyzbytych idei, iluzorycznych przeżyć. Jeżeli ktoś ma ich, co zrozumiałe, powyżej uszu, jeżeli nie chce oglądać Mayweathera i Pacquiao, albo samego Mayweathera, wystarczy pójść za radą biskupa Berkeleya i przestać postrzegać którąkolwiek z tych jakości. Tylko tyle - życie to iluzja, kaskada miraży, które przyciągają cudownie życiodajną maną, tak samo jak boks, tak samo jak wartości, które próbuje się mu przypisać lub odjąć, tak samo jak żale śledziennika.

Wiecie, że debiutancki album Whitney Houston nosił tytuł po prostu "Whitney Houston"?