MAYWEATHER-PACQUIAO. CZWARTA TAKA WALKA W HISTORII

Łukasz Dynowski, Opracowanie autorskie

2015-05-01

Świat nie widział jeszcze takiej walki: o takie pieniądze - co najmniej 200 milionów dolarów dla obu, tak długo promowanej - przez pięć lat, ani tak szeroko komentowanej - za sprawą mediów społecznościowych. Ale widział trzy inne, które tak samo były walkami stulecia, jak pojedynek Mayweather-Pacquiao.

Pierwsza walka stulecia

Wszystko zaczęło się ponad sto lat temu, w 1910 roku. Wielki, znienawidzony Negr Jack Johnson zasiadał na tronie wagi ciężkiej dopiero od niespełna dwóch lat, ale cała biała Ameryka miała go już powyżej uszu. Jej największych osiłków odprawiał z dziecinną łatwością i uśmiechem na twarzy. Dosłownie - Johnson miał nad rywalami tak dużą przewagę w sile i wyszkoleniu, że sprawiał wrażenie, jakby miał przed sobą gwiazdę będącego wtedy u progu popularności slapsticku i nie mógł się opanować na widok jej groteskowych ruchów.

Istotnie była to groteska. Johnson obijał rywali jak chciał i w końcu biała Ameryka w akcie desperacji zaczęła odkopywać swoją chlubną przeszłość. Z farmy lucerny ściągnięto zapuszczonego, ważącego ponad 140 kilogramów Jima Jeffriesa. Choć nie boksował on od sześciu lat, biali nadal uważali go za prawdziwego mistrza wagi ciężkiej. Karierę zakończył niepokonany i wszyscy mieli nadzieję, że rosły, mający ogromną krzepę czempion z Ohio zakończy panowanie Negra. - Musi zetrzeć złoty uśmiech z twarzy Johnsona - mówił wtedy Jack London.

Pierwsza w historii walka stulecia odbyła się 4 lipca 1910 roku w ogarniętym gorączką złota Reno w stanie Nevada. Na specjalnie wybudowaną z tej okazji arenę zakazano wnoszenia broni w obawie, że ktoś zastrzeli Johnsona. Licznym entuzjastom rewolwerów pozostało tuszyć, że strzelać - naładowanymi przeszywającą mocą pięściami - będzie Jeffries. Przed walką schudł 50 kilogramów i przynajmniej z wyglądu przypominał wszystkim znanego mocarza, którego nie pokonał nigdy żaden człowiek.

Szybko się przekonali, jak bardzo płonna była na nadzieja. Johnson znowu urządził sobie komedię, rozbijając bezradnego farmera z rundy na rundę. W piętnastej wielka nadzieja białych, pokryta już czerwoną maską, w końcu padła na deski. Kierowany ambicją Jeffries wstał, ale Johnson szybko do niego doskoczył i potężnym lewym odesłał za liny. Zaślepieni nienawiścią do Negra kibice pomogli się Jimowi ponownie dźwignąć i wepchnęli z powrotem na ring. Kilka sekund później było już po wszystkim. - Nie pokonałbym go nawet za tysiąc lat - mówił z pokorą Jim.

Zwycięstwo czarnoskórego w walce, która miała udowodnić świetność białej rasy, wywołało zamieszki w całych Stanach Zjednoczonych. Czarni się modlili i świętowali. Biali ich bili. Kilku, którzy w przeciwieństwie do kibiców w Reno cały czas mieli przy sobie rewolwery, zaczęło strzelać. Zginęło dwadzieścia osób, setki doznały obrażeń.

Walka o świat

Po niemiłych doświadczeniach z Johnsonem, którego w 1915 roku zdetronizował w końcu Jess Willard, biali Amerykanie ani myśleli, aby na tronie wagi ciężkiej znowu zasiadł czarnoskóry. Dopuścili do berła Niemca, Włocha, ale o Murzynie nie było mowy. Aż pojawił się Joe Louis.

Pochodzący z Alabamy zawodnik był tak dobrze ułożony, że nawet biali nie mieli z nim większego problemu. Jak na ironię, prędzej już zawadzał co bardziej zaangażowanym w walkę polityczną czarnym, którzy z pogardą nazywali go Wujkiem Tomem. Co do jednego wszyscy jednak byli zgodni - "Brązowy Bombardier" miał lepsze działa niż ktokolwiek inny i pewnym krokiem zmierzał po mistrzostwo wagi ciężkiej.

Wtedy niespodziewanie powinęła mu się noga. We własną siłę uwierzył tak bardzo, że przed walką z Maxem Schmelingiem w 1936 roku nie mniej niż boksem zajmował się swoją nową pasją - golfem. Efekt był katastrofalny. Doświadczony Niemiec, który podczas przygotowań rozłożył styl rywala na czynniki pierwsze, kompletnie zaskoczył rozluźnionego faworyta i znokautował w dwunastej rundzie. Po tym sukcesie Adolf Hitler wysłał żonie nowego bohatera narodowego kwiaty z gratulacjami. Sam Schmeling dziękował Fuhrerowi za wsparcie i podkreślał, że zwyciężył dla Niemiec. Już wtedy obu bokserom towarzyszyła polityka, ale to było dopiero preludium.

Porażka pomogła Louisowi otrząsnąć się ze zwycięskiego letargu. Dotąd nieuchwytny i w konsekwencji nieco uśpiony bombardier szybko odzyskał koncentrację, zabrał się do pracy i niebawem, uzbrojony mocniej niż kiedykolwiek, zdobył upragnione mistrzostwo świata. Do pełni szczęścia brakowało jednak zemsty na Schmelingu - walkę rewanżową zaplanowano na 22 marca 1938 roku.

Na kilkanaście miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej było to coś znacznie więcej niż mecz bokserski. Choć Schmeling nie był nazistą i daleko mu było do ideologii rasy panów, nijak nie mógł się uchronić przed szufladką zła, w którą go upychano przed starciem na Bronksie. Na każdym kroku wspierał go Hitler, a do jego usług był nazistowski publicysta, który rozpowiadał, że za gażę boksera wybudowane zostaną niemieckie czołgi. Fuhrer ogłosił godzinę policyjną, aby każdy mógł pasjonować się triumfem jedynej słusznej rasy. Po drugiej stronie oceanu Frank Delano Roosevelt ugościł Louisa w Białym Domu. - Joe, potrzebujemy twoich mięśni, aby zwyciężyć Niemcy - apelował prezydent.

Na Yankee Stadium przyszło ponad 70 tysięcy kibiców. Ulice w mieście się wyludniły - wszyscy zasiedli przy radioodbiornikach, z niecierpliwością oczekując relacji z walki o świat.

Cisza nie trwała długo. Dźwigający na barkach amerykańską demokrację Louis był jak w transie i zmiażdżył rywala w ciągu 124 sekund. Kiedy Schmeling był odwożony do szpitala, Harlem fetował zwycięstwo Amerykanina w najważniejszym pojedynku bokserskim w historii. - Zespoły muzyczne wytoczyły się z klubów i barów, grały, ludzie tańczyli na chodnikach i ulicach. Cała dzielnica była wypełniona celebrą, hałasem, dźwiękami saksofonów i ciągłymi okrzykami na cześć Joe Louisa - wspominał pokonany.

Poetka Maya Angelou miała wówczas osiem lat i słuchała relacji z walki w radiu w Arkansas. - Mistrz świata. Czarny chłopiec. Syn jakiejś czarnej matki. Był najsilniejszym człowiekiem na świecie. Ludzie pili Coca-Colę jak ambrozję, jedli batoniki, jakby to były święta - pisała.

W Niemczech nastroje były zgoła odmienne. Wyniku walki nawet nie podano - relacja radiowa została zakończona rozpaczliwym "Heil Hitler!". Schmeling nie był już bohaterem. Nie zależało mu zresztą na tym - wciąż usiłował się odcinać Fuhrera, a w trakcie nocy kryształowej udzielił schronienia dwóm żydowskim chłopcom. Mając dość jego oporu, Hitler powołał go do armii. Po wojnie wrócił jeszcze na ring, ale już bez sukcesów. Z Louisem przyjaźnili się długo po zakończeniu przygody z boksem.

Walka

Na trzecią walkę stulecia trzeba było czekać przeszło cztery dekady. Znowu zawitała do Nowego Jorku, znowu był mocny akcent polityczny. Muhammad Ali był jeszcze lepszy niż Joe Louis i jeszcze bardziej bezczelny niż Jack Johnson. Po odmówieniu służby wojskowej w Wietnamie dla prężnego ruchu antyestablishmentowego stał się bohaterem, dla patriotów - zdrajcą. Sam stawiał sprawę jasno. - Żaden Wietnamczyk nie nazwał mnie nigdy czarnuchem - mówił, gdy pytano go o powód odmowy.

Decyzja Alego kosztowała go trzyletni rozbrat z boksem, utratę tytułu i zakaz opuszczania Stanów Zjednoczonych. W końcu wrócił między liny w 1970 roku i zamierzał odzyskać to, co mu odebrano w ramach politycznej rozgrywki - pas mistrza wagi ciężkiej. Z Joe Frazierem, który posiadał wtedy tytuły WBC i WBA, spotkał się 8 marca 1971 roku w Madison Square Garden.

Pojedynek nie wymagał żadnej reklamy. Wszyscy czekali na konfrontację dwóch niepokonanych mistrzów, tak że ich starcie zaczęto nazywać po prostu "Walką". Żadne inne słowa nie były potrzebne. Kiedy ktoś mówił o walce, wiadomo było, co ma na myśli.

A mówili wszyscy. MSG wypełniła się gwiazdami, z Woodym Allenem i Frankiem Sinatrą na czele. Ten drugi nie zdobyć dobrego biletu, więc załatwił sobie akredytację fotoreportera magazynu "Life". Słynący z doskonałego frazowania wokalista tym razem miał zamknięte usta - stał pod ringiem z aparatem i podziwiał w akcji największych gladiatorów na ziemi.

W przeciwieństwie do dwóch poprzednich pojedynków stulecia "Walka" spełniła wszystkie oczekiwania. Toczona w nieprawdopodobnym tempie wojna pełna była soczystych ciosów i wymian rodem z filmu. Ali początkowo miał przewagę, ale później jego rywal się rozkręcił i zaczął zapisywać na swoim koncie kolejne rundy. W piętnastej huknął firmowym lewym sierpowym, którym ściął Alego z nóg. To była wisienka na torcie. Kilka chwil później Frazier został ogłoszony zwycięzcą konfrontacji, która była prawdziwą walką stulecia - zarówno poza ringiem, jak i między linami.

#MayPac

Na tle wszystkich tych pojedynków starcie Mayweathera z Pacquiao będzie wyjątkowe pod wieloma względami. Po raz pierwszy walka stulecia nie odbędzie się w kategorii ciężkiej; po raz pierwszy wystąpi w niej zawodnik z Azji; po raz pierwszy złamana zostanie granica 100 milionów dolarów wynagrodzenia dla jednego boksera; po raz pierwszy, za sprawą mediów społecznościowych, rzeczywiście obejmie zasięgiem cały świat. Pierwszy raz nie ma też kontekstu politycznego ani zbyt silnego etycznego, bo wbrew opinii, którą czasami próbuje przeforsować obóz "Pacmana", nie jest to walka dobra ze złem, a jedynie konfrontacja stylów życia - rozbuchanego joie de vivre z pątniczą pokorą i uniżeniem wobec nieznanego.

Co je wszystkie łączy, to napięcie pojawiające się raz na generację. Walka stulecia jest najrzadszą sportową imprezą świata, pojawiającą się na firmamencie jak kometa - rzadko, ale gdy już jest, jej obecność zauważają wszyscy. To nie igrzyska olimpijskie, mundial czy Super Bowl - z tych imprez, przesyconych wydarzeniami, powtarzających się w ramach ustalonego cyklu i rozcieńczanych przez emocje kolejnych edycji, po latach pamięta się tylko małe wyimki. Z walk stulecia, skondensowanych do kilkudziesięciu minut i kilku metrów kwadratowych ringu, pamięta się każdy szczegół.

W najlepszym razie, jeżeli nam się poszczęści, zobaczymy prawdziwą "Walkę". W najgorszym razie, jeżeli defensywny kunszt Mayweathera weźmie górę, rozegra się komedia jak ponad sto lat temu w Reno, a do śmiechu będzie tylko geniuszowi, który raz jeszcze bez większego wysiłku odprawi najmocniejszego z pretendentów. W każdym razie - tego, co wydarzy się w nocy z soboty na niedzielę w MGM Grand w Las Vegas, za nic nie można przegapić. Historia pokazuje, że następna okazja do zobaczenia bokserskiej komety pojawi się dopiero za kilkadziesiąt lat.