LUTUJ JĘDRUŚ!

Tomasz Ratajczak, Opracowanie własne

2015-04-21

Tytuł tego krótkiego felietonu był popularnym okrzykiem kibiców, którzy dwadzieścia lat temu zagrzewali do boju polskiego pięściarza, rozpoczynającego podbój amerykańskich ringów i zdobywającego w szybkim tempie miejsce w czołówce wagi ciężkiej. Ten pięściarz był bohaterem Polaków po obu stronach Oceanu, mieszkał w najbardziej polskim mieście w USA, czyli Chicago i miał na imię Andrzej. Po prawie dwudziestu latach polscy kibice znów mają idola z Chicago o tym samym imieniu, który bije się z najlepszymi na świecie pod flagą biało-czerwoną. O kogo chodzi, wyjaśniać nie trzeba – Andrzej Gołota i Andrzej Fonfara, jak dwie klamry spinające ćwierćwiecze polskiego boksu zawodowego.

Analogie nasuwają się same. Obaj warszawiacy, po emigracji do Stanów związani z Wietrznym Miastem i mający nawet tego samego trenera – Sama Collonę (Gołota przez pewien czas). Gołota wspierał młodszego o dwadzieścia lat rodaka, gdy ten stawiał pierwsze kroki w Nowym Świecie i nadal przychodzi na jego walki. Te początki nie były zresztą łatwe i w 2008 roku nic nie zapowiadało, że Fonfara wyrośnie na pięściarza światowego formatu. Jednak ciężka praca, fundament Ameryki, przyniosła owoce, którymi tak dzisiaj cieszymy się jako kibice. I tu znów trudno nie dostrzec pewnych analogii. Gołocie drzwi na światowy szczyt otworzyły przegrane niestety na własne życzenie walki z Riddickiem Bowe, którego Polak bił jak nikt inny przed nim. Fonfara, choć błysnął zwycięstwem nad starym mistrzem Johnsonem i znokautował po trudnej walce Campillo, drzwi do naprawdę wielkich walk otworzył sobie podobnie jak Gołota, po przegranym pojedynku. Ale jak jego starszy poprzednik, przegrał walkę, w której pokazał wielkie serce do boksu. W kolejnej, w miniony weekend, zszokował bokserski świat, rozbijając w pył pupila pięściarskich salonów. Miejmy nadzieję, że na tym etapie analogie między dwoma Andrzejami nie będą już tak bliskie, gdyż wiemy, że kariera Gołoty na szczytach światowego boksu, z różnych powodów nie ułożyła się tak, jak powinna. Choć przecież zbyt niesprawiedliwie oceniają ją niektórzy kibice, postrzegający ringową epopeję Gołoty wyłącznie z perspektywy wpadek z Lewisem, Grantem i Brewsterem, czy też kontrowersyjnej potyczki z Tysonem. Fonfara w tym względzie to jeszcze niezapisana karta, na której dodano dopiero pierwsze zdania tworzące jego wielką mam nadzieję historię. Przede wszystkim Fonfara posiada jednak to, czego tak bardzo zabrakło jego starszemu imiennikowi w drodze do sukcesu – sztab zaufanych, kompetentnych ludzi, z bratem Markiem na czele.

Dwadzieścia lat temu zarywaliśmy noce, aby kibicować Andrzejowi Gołocie. Młodsi kibice nie są nawet w stanie wyobrazić sobie tych emocji. Dziesięć lat później bokserska Polska nie spała z powodu Tomasza Adamka. Minęło kolejnych dziesięć lat i w tej sztafecie pokoleń polskich pięściarzy podbijających Mekkę światowego boksu mamy nowego idola – Andrzeja Fonfarę. Jeśli choćby tylko dorówna osiągnięciom poprzedników, czeka nas wiele wspaniałych, emocjonujących i nieprzespanych nocy. Ci kibice, którzy kręcili nosem po niełatwych dla Fonfary walkach z Karpencym i Campillo, widząc jego wielkie serce wojownika w ciężkim boju ze Stevensonem oraz dojrzały boks w starciu z Chavezem Jr., powinni poczuć się usatysfakcjonowani. A przy tym mamy do czynienia z sympatycznym oraz inteligentnym człowiekiem, który może być naprawdę ambasadorem polskiego sportu. W trudnym dla polskiego boksu okresie, gdy kończą się kariery dawnych, pokonanych już mistrzów, a przed prospektami jeszcze daleka droga do wielkich walk, Andrzej Fonfara jest jak światło morskiej latarni, rozpraszającej mroki nocy. Oby jak najdłużej i z jak najlepszym skutkiem. Lutuj Jędruś!