RAVEN (część 1)

Leszek Dudek, Opracowanie autorskie

2015-03-22

I

Siedział w szatni sam, pogrążony w myślach. Choć był już całkowicie rozgrzany, jego mięśnie stygły, a z korytarza dobiegały niepokojące ryki trenera, który głośno przeklinał brak serca do walki swego podopiecznego. Milan skrzywił usta. Nie miał ochoty tego wysłuchiwać. Doszedł do wniosku, że nigdy się nie dogadają, bo pochodzą z dwóch różnych światów.

Wyrzucił na zewnątrz wszystkich: członków ekipy, dziennikarzy i operatora kamery. Musiał jeszcze raz rozegrać cały pojedynek w głowie. A niech zarzucają strach, przecież sam wie najlepiej, czy się boi. Jako niepoprawny marzyciel wiecznie przebywający w alternatywnej rzeczywistości Milan wierzył, że nie może mu się przydarzyć nic, czego sam by sobie wcześniej nie wyobraził.

Teraz widział siebie stojącego naprzeciw rywala. Potężnie zbudowany czarnoskóry DeAndre Carter groźnie rozciągał szczękę, wskazywał go wyprostowaną ręką. Wrogo nastawieni kibice wyli nieznośnie. Nie słyszał nic, nawet trenera, który ostatni raz powtarzał mu, że ma się pilnować w pierwszych minutach, kiedy mistrz będzie nacierał z największą agresją.

Gong. Zaczęło się. Postanowił, że nie zmarnuje nic ze swych sił. Krążąc wokół rywala utrzymywał bezpieczny dystans, a kiedy Carter sygnalizował atak, doskakując i opuszczając prawą rękę, Milan nurkował pod nią i umiejętnie schodził w lewo. Udało się raz i drugi. Trzeci cios trafił go czysto w szczękę. Poczuł, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zamroczony przysiadł i patrzył bezradnie na sędziego. Próbował wstać, ale nie mógł się poruszyć. Nie dowierzał. Słyszał tylko kolejne liczby „7, 8, 9, 10, out!”.

Nie drgnął, został wyliczony. Po drugiej stronie ringu zwycięski Carter w szale radości wskoczył na liny, lecz po krótkiej chwili przypomniał sobie, że jest mistrzem świata i musi odegrać rolę do samego końca, więc ponownie przemienił się w mocarnego King Konga. Wspiął się na narożnik, podniósł ręce w górę, a potem walił pięścią w potężną klatkę piersiową. Było po wszystkim. Milan wrócił do rzeczywistości, ale był zdruzgotany wizją porażki. Podenerwowany zastanawiał się gorączkowo, czy naprawdę pęka w ostatniej chwili, ale przemyślenia przerwał mu Jerry Armstrong, który z hukiem wparował do środka.

- Co ty sobie, do kurwy nędzy, wyobrażasz? Jak ja będę wyglądał? Nie trzeba było podpisywać kontraktu, jak teraz robisz w gacie! – wrzeszczał z drażniącym południowoamerykańskim akcentem. Milan ucieszył się, że nie poczuł jego oddechu, ani nie został opluty. Zanim trener pokonał dystans od drzwi do ławki, na której siedział Kruk, zdążył wyrzucić z siebie wszystko.
- Spokojnie – powiedział tylko. – Wiem, co robię.

Zawsze miał problem, żeby wytłumaczyć cokolwiek Armstrongowi. Językiem angielskim posługiwał się coraz lepiej, ale w trudnych momentach zwyczajnie brakowało mu odpowiednich słów, a może charyzmy. Był grzeczny, za grzeczny na boksera.

- Nic ci się nie stanie – powiedział Jerry w zadziwiająco łagodny sposób. – Kiedy mocno trafi, możesz po prostu przyklęknąć. Zresztą jak chcesz, padaj jak w cyrku, jeśli tak wolisz. Nikt się nie zorientuje. Tylko nie możesz poddać się w narożniku, tak nie postępują dorośli mężczyźni.

Milan dobrze znał teorie Armstronga. Trener nie tolerował słabości, nawet u swych bliskich. Od dziesięciu lat nie rozmawiał z własnym synem, który w zawodach amatorskich poddał się ze strachu, choć mógł dalej walczyć. Tłumaczył, że nie widział szans na zwycięstwo i nie chciał, by stała mu się jakaś krzywda. Nie miał charakteru, spalał się w kryzysowych momentach. Wszyscy to rozumieli, ale dla weterana ringu i starego dziwaka była to wystarczająca przyczyna, żeby wyrzec się czarnej owcy i przyczynić do rozłamu całej rodzin

 Trener Armstrong był autorytarnym cholerykiem przekonanym o swej nieomylności. Jako rozmówca był trudny i niewyrozumiały. Mówiono o nim, że jest jak drzewo – nieugięty, ale i wrośnięty w jedno miejsce. Nigdzie poza salą treningową i domem nie czuł się dobrze, nie przepadał za podróżami, nie lubił poznawać nowych ludzi. Mało kto darzył go sympatią, lecz wielu szacunkiem. Nadrabiał wszystkie wady uczciwością i lojalnością – cechami rzadkimi i niezwykle pożądanymi w branży, gdzie młodzi i niedoświadczeni ludzie za pieniądze dają się obijać po głowie w nadziei, że na koniec kariery będą mieli jeszcze dość zdrowia i rozumu, by korzystać z życia i wydawać zarobiony szmal nie tylko na leczenie i rehabilitację. Obycie Jerry’ego było jedynym powodem, dla którego Milan wciąż trzymał go przy sobie. Współpraca nigdy im się nie układała. Mieli całkowicie odmienne wizje, a Armstrong nie akceptował tego, że podopieczny nie stosuje się do jego rozkazów.

 Cóż jednak mógł począć zawodnik, który zdawał sobie sprawę, że rozumie boks lepiej od własnego szkoleniowca? Gdyby zostawił go teraz – przed najważniejszą walką – miałby zniszczoną reputację. Sprzedawczyk. Nie byłoby w tym nic z prawdy, ale stary Armstrong nie zwykł szukać winy u siebie. Żył w swoim świecie, według własnych zasad. Biznesu i marketingu nie rozumiał ni w ząb. Nigdy nie chciał widzieć żadnych kamer na treningach, żadnych „gówno wiedzących” dziennikarzy zadających pytania i wtykających nosy w cudze sprawy.

 Milan próbował tłumaczyć, że w dwudziestym pierwszym wieku nie da się bez tego zbudować popularności, przyciągnąć kibiców, sprzedawać biletów. Dinozaur Armstrong opowiadał wtedy o starych czasach i prawdziwym szacunku, które zostaną, gdy przeminie era zakochanych w sobie bałwanów. Nie było sensu kolejny raz się sprzeczać.

- Nic ci nie będzie. Jak trafi za mocno, możesz po prostu przyklęknąć – powtórzył trener, tym razem bez cienia wyrzutu. Wtedy do Kruka w końcu dotarło, że w oczach Jerry’ego cała ta walka to ściema. Milan był mięsem armatnim, anonimem skazanym na ścięcie. Rytualna egzekucja miała się za moment rozpocząć, stary chciał się tylko upewnić, że zgarną ze stołu kasę i bezpiecznie wrócą do domu.

W tamtej chwili coś w nim pękło. Nie poczuł bólu, a jedynie ulgę. Rozjaśniło mu się w głowie, klamka zapadła. Postanowił, że niezależnie od wyniku po powrocie zostawi trenera. Przez tego starego durnia stoję w miejscu już zbyt długo. Dzisiaj wszystko jest w moich rękach!” - pomyślał. Przetarł oczy i rozejrzał się przytomniejszym wzrokiem.

- Wiem o tym – odpowiedział bezpłciowo. – Ile jeszcze mamy czasu?
- Jakiś Arab dostał nokaut w drugiej rundzie, to przyspieszy nasze wyjście – usłyszał. – Mają przyjść po nas o 22:40.
- A która jest?
- 22:30.

Milan zapytał, lecz i tak musiał sprawdzić sam. Wstał ciężko i zaczął pobudzać zastygłe mięśnie. Jeszcze raz strzelił kośćmi kręgosłupa i ruszył skocznie do drugiego pomieszczenia, gdzie wisiał zegar. 22:27. Nie mógł pojąć, co chciał osiągnąć jego trener, podając mu przesunięty czas. Kiedy dwa tygodnie temu spóźnił się na trening o kwadrans, Armstrong rozpowiadał każdemu, że przez bitą godzinę musiał czekać na gwiazdeczkę. I jak tu się nie zirytować?

Po krótkiej chwili Kruk wrócił do szatni. Trener patrzył na niego bez emocji. Obok stali obcy wąsaty facet koło pięćdziesiątki z ręcznikiem przewieszonym przez ramię oraz wiecznie spocony Gruby Mick, który miał sekundować w narożniku.Co za zbieranina, nikt tu do nikogo nie pasuje. Ledwie wytrzymujemy razem w jednym pokoju” - mówił w myślach Milan, obserwując dziwne trio. Była to smutna prawda, ale czas nie sprzyjał tego typu konkluzjom.

Kruk stanął przed lustrem i przez chwilę zastanawiał się, czy mógł lepiej przygotować się w ciągu czterech tygodni. Starał się zawsze być w niezłej formie, bo skłonności do tycia dawały znać, gdy tylko folgował sobie w kuchni. Dzień wcześniej na wadze przeżył prawdziwy szok, kiedy zobaczył z bliska wyżyłowane, ogromne cielsko mistrza świata wagi średniej. Pewny siebie DeAndre Carter dostrzegł tę niepewność na twarzy rywala i wykrzyczał mu w twarz, że wygra przez nokaut w pierwszej rundzie. Milan patrzył wówczas na niego, siląc się na obojętność, ale wewnątrz cały drżał i modlił się w duchu, by nie doszło do wymiany ciosów bez rękawic. Za nic w świecie nie chciał oberwać z gołej pięści tego brutala. Jutro to będzie co innego – powtarzał sobie.

Reszty wczorajszego dnia nie pamiętał zbyt dobrze. Zjadł sycący posiłek w restauracji położnej dwa kilometry od eleganckiego hotelu, w którym go zakwaterowano. Nikt go tam nie znał, więc nie musiał się obawiać brudnych sztuczek przeciwnej drużyny. Po kolacji zapłacił za cały zespół, co uznawał za swą powinność. Skoro nazajutrz miał zarobić 100 tysięcy dolarów, to było go stać na takie wydatki. O żaden zwrot nie zamierzał się upominać. Zawsze wstydził się, kiedy musiał o coś prosić.

W nocy spał zaskakująco dobrze, choć późno wieczorem godzinami wymyślał najróżniejsze scenariusze. Niezależnie od tego, ile trwała i jak dramatyczna była rozgrywana w jego głowie walka, zawsze kończyła się wielkim zwycięstwem. Będzie dobrze, nie może być inaczej. Nikt na mnie nie stawia, więc nikogo nie zawiodę”, tłumaczył sobie. Nie miał nic do stracenia i wszystko do zyskania. To była szansa, na którą czekał całe życie.

Obudził się rano, wstał pełny sił i rozciągnął się przed oknem, a następnie zrobił kilka serii pompek. Szło jak po maśle i to go podbudowało. Prosta sztuczka, ale jakże potrzebna w dniu próby. Śniadanie wprawiło go w dobry nastrój. Rozsiadł się w fotelu i nieco spięty udzielił wywiadu młodemu reporterowi, który przyleciał aż z Polski. Po nagraniu zaczął na nowo analizować swoje szanse. Doszedł do wniosku, że zadowoli go także przegrana, jeśli pokaże się z jak najlepszej strony i zostanie haniebnie oszukany przez sędziów. Wiedział, że informacja o niesprawiedliwym wyniku poszłaby w świat, a ludzie uwielbiają litować się nad poszkodowanymi. W takim przypadku na pewno dostałby rewanż albo kolejną dużą walkę – przekonywał sam siebie. Potem zaczął się wstydzić. Czytał, że najwięksi mistrzowie nigdy nie dopuszczali takiej możliwości i właśnie dlatego potrafili wspinać się na absolutne wyżyny.

Podniecenie rosło z minuty na minutę. Niepewność mieszała się z chęcią udowodnienia wszystkim, jak bardzo mylili się co do jego osoby, spychając go zawsze na dalszy plan i pomijając przy każdej okazji. W tej chwili nie bał się Cartera. Obawiał się tylko reakcji swojego organizmu na jego ciosy, pod którymi padali już najwięksi mocarze. Milan dobrze znał skrajne wyczerpanie i wiedział, że dzięki silnej woli może przetrwać każdy kryzys. Był już kiedyś bliski porażki. Przyszło mu wtedy do głowy, że sędzia mógłby przyjść mu z pomocą i przerwać walkę, ale chwilę potem poczuł palący wstyd. Ostatecznie wygrał i nikomu nie wyznał, jak bliski był poddania.

Wiele razy wychodził do ringu nie w pełni przygotowany. Szczególnie w ostatnim czasie, kiedy musiał łączyć karierę sportową z pracą koordynatora małej salki z indywidualnymi treningami. To niekorzystnie odbijało się na jego formie. Zawsze jednak wygrywał. Dwanaście razy, w tym siedem przez nokaut. Nigdy nie padł po ciosie rywala w oficjalnym pojedynku, choć na sparingach już dwa razy zwijał się z bólu po uderzeniach na wątrobę. Wiedzieli o tym tylko Jerry, on sam i sprawcy tamtych klęsk. Odporności swej szczęki Milan nie był do końca pewny, ale do tej pory udawało mu się zakrywać chwile słabości i jedynie trener wiecznie podejrzewał, że „porcelana zaraz się rozleci”. Stary Armstrong powiedział kiedyś zresztą, że Kruk jest za słaby fizycznie, żeby bawić się w boks.

- Prawdziwy atleta, taki kawał gieroja z szeroką obręczą barkową i naturalnie rozbudowaną klatą, rozjedzie cię jak walec. Możesz sobie uciekać, skakać, pajacować i robić, co tam się się uwidzi, ale jak trafi, to odłączy ci zasilanie i będziesz słabł z sekundy na sekundę – zawyrokował.
- Przecież o to chodzi, żeby nie dać się trafiać – ripostował zmęczony Milan, niepotrzebnie wdając się w dyskusję z człowiekiem, który nie zwykł uznawać rzeczowych argumentów.
- Gówno ci z tego przyjdzie, zobaczysz. A wiesz dlaczego? Bo za mało pływasz. Musisz więcej pracować z ciężarami, przerzucić trochę żelastwa. Kiedyś bokserzy byli silni jak grizzly, dzisiaj garną się do tego popierdółki. Chłopaki z moich czasów… Spojrzałby tylko który i już byś miał pełno w gaciach. Mógłbyś za nimi ręcznik nosić i piwo podawać.

Pływać, pracować z żelastwem, jak to łatwo powiedzieć. Sala treningowa była wyposażona jedynie w podstawowe sprzęty, na inwestycje dotychczas brakowało funduszy, a klub od dawna na siebie nie zarabiał i ogłoszenie upadłości było kwestią miesięcy. Pozostawały stare, sprawdzone metody treningowe. Pompki, brzuszki, skakanka, biegi, interwały, walka z cieniem i bicie w wysłużony, rozpadający się worek. Do tej pory to zdawało egzamin, ale Milan się nie oszukiwał – jego dotychczasowi rywale tylko bawili się w boks.

Kiedy Kruk miał od sześciu do ośmiu tygodni na przygotowanie, wychodził do ringu w dobrej formie. Chętnie brał też zastępstwa w ostatniej chwili, bo za to płacono lepiej. Był wolnym strzelcem, mógł pracować z każdym. Nikt mu wtedy nie kibicował i nie pomagał, ale presja była mniejsza, a on sam miał całkowity luz i musiał się użerać tylko ze swoim ograniczonym trenerem.

Pracowanie na kogoś to nic fajnego, ale własny biznes też nie jest niczym przyjemnym, jeśli każdy dzień kończysz znerwicowany, licząc dolary i szukając oszczędności, podczas gdy już dawno powinieneś się poddać i rzucić wszystko w cholerę. Milan okupił ten okres niepowetowanymi stratami psychicznymi, ale cudem dotrwał do momentu, gdy karta nieoczekiwanie się odwróciła. Ta walka miała wszystko zmienić. Po niej będzie miał wyrobione nazwisko, swoją własną markę, a na jego salę przyjdą w końcu zaciekawieni ludzie. Nawet przegrana pozwoli mu coś ugrać. Wtedy w końcu pozbędzie się Jerry’ego i może weźmie sobie do pomocy któregoś z młodszych chłopaków. Jakiegoś otwartego na wiedzę, żyjącego we współczesności. Ale dosyć myślenia, jest 22:37.

Zaprzyjaźniony dziennikarz czekał w korytarzu. Milan sam dał mu identyfikator uprawniający do wejścia, ale trener nie chciał słyszeć o wpuszczaniu do szatni nikogo z zewnątrz. Nie było sensu tłumaczyć, że dzieciak wiedział o boksie więcej niż cała ta nikczemna banda razem wzięta. Oni mieli tylko ścierać mu z twarzy krew i podawać wodę. Kruk podszedł do drzwi i przywitał się z młodym chłopakiem. Zamienili kilka słów, ale już po chwili nie pamiętał niczego. Wrócił do szatni, znów trochę poskakał i był gotowy do wyjścia.

Te ostatnie chwile przed walką tak wiele razy rozgrywał w swojej głowie. Zawsze sądził, że wezwanie przyjdzie, kiedy będzie gotowy, ale i tym razem dał się zaskoczyć. Kazali mu wychodzić, ustawił się więc w końcu holu i czekał na znajomy dźwięk, który zawsze podczas biegu motywował go do utrzymania tempa, gdy wypluwał już płuca i czuł w nich krew. Nic jednak nie usłyszał. Jego utworu nie zagrano. Niedopilnowanie, a może celowy zabieg organizatora? To bez znaczenia. Wytrącony z równowagi Milan wychodził więc do ringu bez muzyki z Ostatniego Mohikanina i z każdym krokiem utwierdzał się w przekonaniu, że nie był to zwykły przypadek. Teraz wszystkie atuty były po stronie rywala, ale w ringu zostaną sami, nikt mu nie pomoże.

Szedł więc w ponurym nastroju, słysząc zewsząd gwizdy i po chwili pojawił się na płycie hali, prowadzony przez ochroniarzy, którzy musieli uważać, by za szybko nie oberwał żadnym plastikowym kubkiem. Sypały się na niego czipsy, ktoś wylał coś na szlafrok. Milan nie skupiał się na tym. Wspiął się po schodach i płynnie przeszedł między drugą a trzecią liną. Spiker miał ogromne trudności z wymówieniem nazwiska Kruk. Płacili mu dobre pieniądze, ale widocznie facet był zbyt wielkim ignorantem, żeby przygotować się do pracy. Tym razem Milan nawet nie próbował się uspokoić. Obiecano mu, że ktoś napisze aktorowi fonetyczną wymowę jego nazwiska oraz miejscowości, ale nawet nie usłyszał, skąd pochodzi.

Miał wrażenie, że poczuł podmuch wiatru, gdy fani mistrza zerwali się do głośnego krzyku, kiedy wyczytane zostało nazwisko Carter. W głowie Milana pojawiły się wątpliwości, czy pewnego dnia może być tak kochany przez kibiców. Zastanawiał się, czy jego miejsce nie jest na małych galach dla znudzonych pijaczków. Wiedział, dlaczego wybór padł na niego. Obowiązkowy pretendent Roberto De La Mora odniósł przed miesiącem kontuzję, a organizatorzy nie chcieli odwoływać całej imprezy, bo na walkę już wówczas sprzedano ponad pięć tysięcy biletów. Wczoraj Milan usłyszał, że na hali może być komplet, czyli ponad dziewięć tysięcy. Miał świadomość, że nikt nie przyszedł tu dla niego. Na miejsce De La Mory gotowych byłoby wskoczyć kilku zawodników, nikt jednak nie chciał podjąć ryzyka, mając tylko cztery tygodnie na trening. Niezdecydowanych przekonać mogły tylko pieniądze, nie mieli jednak szczęścia, bo głupi Polak zgodził się walczyć za bezcen. Milan był zdziwiony, kiedy odebrał telefon, ale bez negocjacji przyjął pierwszą propozycję. Cała rozmowa trwała trzy minuty, szczegóły zostały dograne już mailowo. 26-letni Milan Kruk był od dziecka przekonany, że jest urodzonym pechowcem i taka szansa się nie powtórzy. Ani przez moment nie żałował tej decyzji. Aż do ważenia. Teraz jednak było za późno na wyrzuty. Był zdeterminowany, by pokazać się z najlepszej strony, a po cichu liczył na to, że gwiazdor go zlekceważy i da się zaskoczyć. Carter wszedł już do ringu i krzyczał coś w kierunku Polaka, ale hałas w ogromnej sali powodował, że Milan nie słyszał absolutnie nic, nawet słów swojego trenera. One nie miały zresztą znaczenia, jakiekolwiek założenia taktycznie wykraczały poza kompetencje Armstronga.

- W niebieskim narożniku pretendent, niepokonany w dwunastu walkach, z których siedem wygrał przed czasem, Milan Krrrrak – wykrzyczał spiker, lecz zagłuszyły go gwizdy. – A naprzeciw niego stoi złoty chłopak. Ma niesamowity rekord składający się z trzydziestu siedmiu zwycięstw i tylko dwóch porażek. Aż trzydzieści dwa razy wygrywał przed czasem. Przed wami trzykrotny i wciąż panujący mistrz świata wagi średniej, duma Atlanty – DeAndre KING KONG Caaarter!

Sędzia zaprosił zawodników na środek ringu. Spiker podłożył mu mikrofon, a zaciekawiony Milan zauważył, że zakochany w sobie aktor bardzo niechętnie zniżył się do poziomu asystenta. Kruk wysłuchał ostatnich komend, spojrzał w oczy rywala i poczuł się bardzo niepewnie. Do tej pory wydawało mu się, że jest od Cartera odrobinę wyższy, teraz jednak nie czuł żadnej przewagi. Patrzył z bliska na swojego przeciwnika i nie mógł uwierzyć, że ten urósł od wczoraj o kilka centymetrów. I jeszcze dopakował. 30 godzin wcześniej jego budowa ciała wzbudziła w Milanie lekki niepokój. Teraz King Kong ważył o dobre siedem lub osiem kilogramów więcej, choć jego brzuch nadal był umięśniony, a na całym ciele nie widać było ani kawałka luźno wiszącej skóry.

Kruk nie robił sobie przerw w treningach i zawsze był w niezłej formie, ale pięć tygodni temu spotkał się ze znajomymi polonusami i z braku innych rozrywek pili przez kilka dni. Wyrzuty sumienia odczuwał na ogół nawet po jednym drinku, ale w obliczu braku jakichkolwiek ciekawych perspektyw i długiego wolnego weekendu wytrzymał ze swoimi kamratami prawie trzy doby. Potem leczył się z polskiej wódki przez połowę następnego tygodnia i dopiero cztery dni po imprezie mógł normalnie biegać oraz dołączyć do sałatkowej diety jakieś białko. Właśnie wtedy wyczytał o odwołaniu walki Carter – De La Mora. Telefon zadzwonił kolejnego dnia. Przez cztery tygodnie Kruk trenował dzień w dzień i dopiero w ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzinach zaczął się regenerować. Był względnie zadowolony z formy, jaką wypracował, ale okazało się, że delikatny zarys jego mięśni przy potężnej muskulaturze mistrza jest jak koreańskie auto przy niemieckiej limuzynie.

Ucieczki nie było, Milan zamierzał pokazać wszystkim, jaki jest twardy. Trener Armstrong mógł sobie w to nie wierzyć, ale to nie miało już znaczenia. „W poniedziałek będą o mnie pisać w gazetach, a za godzinę serwisy internetowe oszaleją. Tutaj w Atlancie i daleko w Polsce!” - postanowił. Nagle zdał sobie sprawę, że trener właśnie o coś zapytał, ale kiwnął tylko głową i zaczął się przechadzać wzdłuż swej części ringu, patrząc w górę na loga telewizji i reszty organizatorów. Zabrzmiał gong, więc opuścił podbródek, podniósł wysoko prawą rękę i ostrożnie – ale pewnie – zbliżył się do środka ringu.
 

"Raven" to debiutancka powieść Leszka Dudka znanego z wieloletniej współpracy z portalem BOKSER.ORG. Jeśli spodobał Wam się pierwszy rozdział książki, podajcie go dalej za pomocą portali społecznościowych. Koniecznie zostawcie też swoje opinie - mogą pomóc autorowi i każdemu, kto pracuje obecnie nad własnym projektem literackim. W najbliższych tygodniach na leszekdudek.pl opublikowane zostaną kolejne trzy fragmenty "Ravena".

Zamieszczony  materiał jest chroniony prawami autorskimi. Majątkowe prawa autorskie przysługują wyłącznie właścicielowi domeny leszekdudek.pl