TYSON - DOUGLAS: ECHA SPRZED ĆWIERĆ WIEKU

Tomasz Ratajczak, Opracowanie własne

2015-02-12

Kilka dni temu przy okazji naszego wywiadu z Jamesem „Busterem” Douglasem przypomnieliśmy o bardzo ważnej dla bokserskiego świata rocznicy, która przypadała wczoraj. 11 lutego minęło dokładnie ćwierć wieku od dnia, w którym Douglas wstrząsnął światem nie tylko sportu, nokautując na ringu w Tokio mistrza świata wagi ciężkiej Mike’a Tysona.

Ten słynny pojedynek analizowano już setki, jeśli nie tysiące razy. Przeszedł do mitologii współczesnej popkultury. Wtedy, ćwierć wieku temu, podobnie zresztą jak i dziś, nawet osoby zupełnie nie zainteresowane boksem i nie posiadające na ten temat żadnej wiedzy, kojarzyły nazwisko Mike Tyson. Ten najmłodszy w historii czempion wszechwag w ciągu zaledwie paru lat stał się najbardziej znanym pięściarzem obok Muhammada Alego. W ringu wprowadzał prawdziwy terror i wielu jego rywali przegrywało walki z „Bestią” tak naprawdę już w szatni, zanim jeszcze wyszli między liny. Z dzisiejszej perspektywy widzimy, że ten obraz niepokonanego niszczyciela, choć mający oczywiście mocne podstawy, był efektem nie tylko zabójczej skuteczności Tysona, ale również pewnej psychozy, która wytworzyła się wokół jego osoby i odpowiednich zabiegów marketingowych. Należy także uwzględnić okoliczności, w których przyszło Tysonowi zasiadać na tronie wagi ciężkiej. Generalnie druga połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, to nie była złota epoka w historii królewskiej dywizji. Oczywiście nie chcę w ten sposób umniejszać sukcesów Tysona, który gdyby miał przy sobie takich ludzi jak Cus D’Amato, wtedy Douglasa znokautowałby w pierwszej rundzie. Czyli zrobiłby to, czego wszyscy spodziewali się po nim tamtego dnia, w lutym 1990 roku w Tokio. Stało się jednak inaczej. Dlaczego?

Na ten temat również napisano i powiedziano już tyle, że samo streszczenie tych opinii starczyłoby na długi artykuł. Ileż teorii wysnuto, aby jakoś zracjonalizować to, co z pozoru wydawało się trudne do zrozumienia! Sugerowano nawet, że walka była ustawiona, aby zarobić na wysokim kursie zakładów bukmacherskich (42:1 na Tysona!) lub ponownie wzbudzić zainteresowanie amerykańskich kibiców, którzy już powoli nudzili się błyskawicznymi nokautami „Bestii” (co miało przyczynić się do organizacji pojedynku w Tokio). Wszystko to należy włożyć między bajki, a o żadnych sensacyjnych zakładach nic nie wiadomo, poza jednym, obstawionym na 50 tysięcy dolarów, którego szczęśliwy posiadacz zgarnął półtora miliona "baksów". Bardziej prawdopodobna jest najczęściej przyjmowana obecnie teoria, według której główną przyczyną zaskakującej klęski Tysona były jego pozaringowe problemy. I chyba rzeczywiście nie ma potrzeby, aby mnożyć spekulacje. Tyson zwyczajnie nie był dobrze przygotowany do tej walki i okrutnie zemściło się to na nim w ringu.

Od pierwszej rundy słaba dyspozycja mistrza świata była widoczna jak na dłoni. Był wolny, nie wyczuwał dystansu, zamiast niszczycielskiej furii i nawałnicy ciosów, którymi zmiatał poprzedników Douglasa, parł bezładnie do przodu, ospały, pozbawiony agresji. Niemal taki, jakiego mogliśmy oglądać kilkanaście lat później, gdy Williams i McBride kończyli jego karierę. Przebudzenie nastąpiło dopiero w słynnej ósmej rundzie, gdy powalił rywala na deski, a kibice do dziś spierają się o długie liczenie meksykańskiego ringowego Octavio Meyrana, które pozwoliło oszołomionemu Douglasowi pozbierać się z desek i znaleźć zbawienie w gongu kończącym starcie. Rzeczywiście, dziewięciu na dziesięciu sędziów zapewne wyliczyłoby „Bustera” i Tyson dopisałby kolejny nokaut do rekordu, podczas gdy Meyran ciągle obracał się sprawdzając, czy Tyson stoi w narożniku i rzeczywiście dał Douglasowi szansę na pozbieranie się i dotrwanie do gongu. Było to drugie tak długie liczenie w dziejach mistrzowskich pojedynków o koronę wszechwag. Pierwsze miało miejsce w 1927 roku, gdy podczas walki Dempseya z Tunneyem, sędzia Dave Barry liczył aż piętnaście sekund leżącego na deskach w siódmej rundzie Tunneya, który powstał na dziesięć i… wygrał walkę na punkty. Douglas również był bliski zwycięstwa na punkty, choć  po ósmej rundzie prowadził tylko u jednego z sędziów 88:82, drugi widział o dziwo nieznaczną przewagę Tysona, a trzeci punktował remis. Rozstrzygnięcie zapadło jednak między linami a nie na kartach punktowych. I na nic zdały się późniejsze protesty Dona Kinga, który gdyby nie zdecydowany sprzeciw federacji, był bliski przekonania japońskich oficjeli do zmiany werdyktu.

Ósma runda to był jak się okazało ostatni zryw Tysona. W kolejnej znalazł się w poważnych tarapatach i już wtedy nokaut wisiał w powietrzu. Dzieło zniszczenia nastąpiło jednak w dziesiątym starciu, a widok klęczącego Tysona, w zamroczeniu szukającego ochraniacza na zęby, który mu wypadł i sędziego krzyczącego „out”, na chwilę uciszył czterdzieści tysięcy głównie japońskich kibiców, zasiadających na trybunach baseballowego stadionu Tokio Dome. Kto mógł wtedy przypuszczać, że to nie był największy upadek w karierze Tysona, a prawdziwe problemy były dopiero przed nim?