CHWILA BOLESNEJ PRAWDY

Tomasz Ratajczak, Opracowanie własne

2014-11-09

Organizatorzy trzeciej gali z cyklu Polsat Boxing Night chyba w najśmielszych snach nie przewidywali, że wybrane przez nich hasło promocyjne imprezy – „Chwila prawdy” – okaże się tak bardzo adekwatne do całego jej przebiegu. Niestety dla niektórych bohaterów ringowych zmagań oraz ich kibiców wczorajsza chwila prawdy w krakowskiej arenie była chwilą niezwykle bolesną.

Gdy obudziłem się dziś rano po późno zakończonej bokserskiej nocy miałem wrażenie, że to był tylko zły sen. Jednak lektura newsów w naszym serwisie pozbawiła mnie złudzeń – to stało się naprawdę, naprawdę solidny średniak zakończył karierę jednego z najlepszych pięściarzy w historii boksu zawodowego w Polsce. To zresztą urasta do rangi symbolu. Adamek odesłał na karty bokserskich kronik Gołotę, także na gali Polsatu, a wczoraj, na kolejnej imprezie z tego cyklu z nim samym zrobił to Szpilka, aspirujący podobnie jak niemal dokładnie pięć lat temu „Góral” do sukcesów w wadze ciężkiej. Zapewne niedzielni kibice okrzykną Szpilkę nową polską nadzieją królewskiej dywizji, ale dla każdego, kto posiada przynajmniej podstawową wiedzę na temat bokserskiego rzemiosła powinno być jasne, że są to nadzieje co najmniej przedwczesne, a w każdym razie na obecnym etapie zupełnie nieuzasadnione. Ale po kolei, zacznijmy analizę wczorajszego wieczoru od początku.

I od razu trzeba podkreślić, że była to jedna z najlepszych polskich gal. Znakomicie zorganizowana, choć nad doborem ringowych anonserów można trochę pokręcić nosem, zaspokoiła jednak chyba najbardziej wybredne kibicowskie apetyty. Tytułowa chwila bolesnej prawdy objawiła się już w pierwszym starciu, w którym Piotr Gudel zrewanżował się Rafałowi Kaczorowi za porażkę sprzed roku. Gudel lepiej odrobił lekcję z tamtego pojedynku, a poza tym nokdaun w początkowej fazie starcia ustawił jego obraz i choć trudno uznać go za pasjonujący, a raczej dość chaotyczny, tym razem faworyzowany Kaczor, którego zwycięstwo ja również błędnie prognozowałem, musiał poznać smak pierwszej porażki na zawodowym ringu.

Walka Michała Żeromińskiego z Łukaszem Maćcem była chyba jedyną tego wieczoru, która nikogo nie zaskoczyła i zakończyła się zgodnie z przewidywaniami, także moimi, zdecydowanym zwycięstwem „Grubego” (swoją drogą ten ringowy przydomek jest już mocno nieaktualny). Zawodnikom należy się szacunek za sporo sił i serca, które zostawili w ringu, a w przypadku „Żeromy” także zdrowia, jednak ich konfrontację trudno uznać za porywającą. Na szczęście kolejne walki zrekompensowały nam ten brak emocji wystarczająco.

Swoją chwilę prawdy przeżył powracający po dłuższej odsiadce Dawid Kostecki, niegdyś wielka gwiazda grupy Andrzeja Wasilewskiego, potrafiący robić wokół siebie medialny show i zamieszanie (tak przydające się w promocji) i kreowany na polską nadzieję wagi półciężkiej. Niestety pogłoski o rzekomo fantastycznej dyspozycji „Cygana” okazały się mocno przesadzone. Andrzej Sołdra odbudowujący się po strasznym laniu z rąk Vincenta Feigenbutza, dał walkę życia, zostawił w ringu mnóstwo zdrowia i wbrew wszystkim, którzy skreślili go już na starcie (w tym również piszący te słowa…) wygrał zasłużenie. Tym razem, w odróżnieniu od wielu jego wcześniejszych występów, Sołdra potrafił zapanować nad chaosem i emocjami, dobrze chyba wychodzi także na współpracy z Piotrem Wilczewskim, który znalazł klucz do sukcesu swojego podopiecznego. Ale bądźmy szczerzy – gdyby nie fatalna dyspozycja Kosteckiego, tego sukcesu by nie było. „Cygan” kondycyjnie był przygotowany na dwie rundy… W takiej formie o wielkiej karierze może zapomnieć, pozostając jedynie barwnym uzupełnieniem lokalnych gal.

O kolejnym pojedynku wielu pisało jako o prawdziwej walce wieczoru i tak się stało. Nie byłem w stanie typować wyniku, spodziewałem się jednak bardziej wyrównanej konfrontacji. Okazało się, że w starciu doświadczenia z młodością, wygrała energia tej drugiej. I nie tylko energia. Maciej Sulęcki udowodnił, że pod okiem Andrzeja Gmitruka rozwija się w dobrym kierunku, boksował znacznie lepiej niż w swoich ostatnich walkach, dobrze radził sobie w defensywie, celnie kontrował i swoimi ciosami zakończył chyba karierę jednego z najbardziej zmarnowanych talentów w polskim boksie. Porażka Grzegorza Proksy urosła do rangi niemal symbolicznej, biorąc pod uwagę fakt, że był to debiut „Super G” na polskim ringu, w dodatku przegrany po ciężkim nokaucie z rąk rywala, który z nokautów nie słynie. W polskiej wadze średniej ta walka będzie pewnie pokoleniową zmianą warty, podobnie jak w ciężkiej starcia Adamka z Gołotą i Szpilką. Wielka szkoda, że były mistrz Europy musiał wypić ten kielich goryczy.

Ale co w takim razie ma powiedzieć kolejny z wczorajszych pokonanych bohaterów krakowskiej gali? Tańcowały dwa Michały a ten ringowy pląs, na który ostrzyli sobie zęby kibice, od pierwszego gongu przebiegający bardzo emocjonująco, zakończył się stanowczo przedwcześnie i dramatycznie. Michał Chudecki nie był co prawda wyraźnym faworytem i jego szanse na zwycięstwo były oceniane jako nieznacznie tylko wyższe niż Michała Syrowatki, ale porażka przed czasem już w pierwszej rundzie to z pewnością nie było rozstrzygnięcie, które był w stanie przewidzieć ktokolwiek. Ot, sól tego sportu. Warto podkreślić, że był to chyba jeden z najcięższych, najbrutalniejszych nokautów na polskim ringu. Jednak po tak zaskakującym rozstrzygnięciu rewanż jest więcej niż wskazany i może promocyjnie pociągnąć mniejszą galę nawet jako walka wieczoru. Ja taką walkę kupuję w ciemno! Chudecki to bardzo ambitny facet i będzie chciał udowodnić, że to był tylko wypadek przy pracy. A Syrowatka pokazał nieznającym jego znakomitej amatorskiej kariery kibicom, że jest pięściarzem, którego stać na znacznie więcej niż mało efektowne zwycięstwa z przeciętnymi rywalami. To świetny zawodnik i dobrze poukładany może zajść daleko.

Na koniec trzeba zmierzyć się z kibicowską traumą. Owszem, Tomasz Adamek w wadze ciężkiej, zwłaszcza po straszliwym laniu z rąk Witalija Kliczki, nie zachwycał, choć dawał wyrównane walki z czołowymi pięściarzami tej kategorii, a momentami pozwalał nam cieszyć się dawnym wojowniczym „Góralem”, jak choćby w starciu z Walkerem. Kto wie, może gdyby wczoraj padł na deski w drugiej rundzie, walka potoczyłaby się inaczej, a w zranionym Adamku obudziłby się uśpiony od dawna drapieżca? Tego się już jednak nie dowiemy. Wiemy natomiast, że ten wspaniały pięściarz, były mistrz świata dwóch kategorii wagowych zakończył swoją sportową drogę, będąc bezradny jak dziecko w starciu z solidnym, ale jednak tylko rzemieślnikiem, jakim jest przecież Artur Szpilka. To nie Szpilka był tak dobry, tylko Adamek tak słaby. Owszem, trzeba pięściarzowi z Wieliczki oddać sprawiedliwość – rozwija się, całkiem dobrze radził sobie w defensywie, momentami koncertowo operował przednią ręką i przede wszystkim przez całą walkę nie „podpalił” się, zachował zimną głowę. To wielki plus i jak widać spokojny Szpilka może być zabójczo skuteczny. Jednak z drugiej strony to była tylko nieznacznie lepsza wersja Szpilki niż ta, którą oglądaliśmy w walce z Jenningsem. I jak widać ten lekko tylko „zrewitalizowany” młodzian wystarczył, aby obnażyć prawdę, którą przecież znaliśmy co najmniej od walki z Głazkowem, a może nawet wcześniej, ale wypieraliśmy z naszej świadomości – prawdę o tym, że Adamek jest już tylko cieniem samego siebie. Wiemy dobrze dlaczego – za dużo wyniszczających ringowych wojen, trener, który uśpił w nim drapieżcę, wreszcie fakt, że nie każdy jest Hopkinsem i w wieku prawie 40 lat rusza się już wolniej i jest łatwym celem. Czytałem opinie, że Adamek zlekceważył Szpilkę i to było przyczyną porażki. Nie zgadzam się z tym. Owszem, przygotowania miał trochę „chałupnicze”, ale naprawdę solidnie trenował i nawet po kiepskim obozie, dałby sobie radę bez problemu, gdyby robił to, co jeszcze nie tak dawno potrafił. Bił seriami w różnych płaszczyznach, umiejętnie skracał dystans, wchodził w wymiany jeśli trzeba, po prostu dyktował w ringu swoje warunki. Ale to już przeszłość jak się okazało… Przydałoby się jednak pożegnanie z kibicami jakąś łatwiejszą walką na gali w Polsce, Adamek zasłużył na to nie mniej niż Gołota. Trudno będzie przyzwyczaić się do ringowej nieobecności „Górala”. Natomiast Szpilka odzyskał swój status promocyjnej lokomotywy grupy Wasilewskiego i zapewne nieźle ją pociągnie… do kolejnej walki z kimś solidnym, młodym i niewyboksowanym. Takim na przykład Andy Ruizem Jr., który w odróżnieniu od Adamka nie będzie krążył bezradnie wokół Szpilki przez dziesięć rund, tylko doskoczy, zada serię ciosów swoimi krótkimi, grubym rękami i zakończy walkę przed czasem. Szpilka zapewne da nam jeszcze trochę radości i emocji w swoich kolejnych pojedynkach, może zarwiemy dla niego jakąś noc przed telewizorem, ale następcą Gołoty i Adamka (tego z niższych wag) nie będzie. I nie pomoże tutaj nawet promotorski geniusz Wasilewskiego, ponieważ waga ciężka rządzi się odmiennymi prawami. Tutaj na drodze do sukcesu stoją wielcy, groźni faceci, którzy naprawdę potrafią zrobić krzywdę. Ale nie wybiegajmy zanadto w przyszłość. Na razie Szpilka odniósł niekwestionowany sukces i jeśli w głowie mu się od tego nie poprzewraca, może stać się ciekawym przerywnikiem w oczekiwaniu (długim niestety…) na prawdziwą polską nadzieję wagi ciężkiej. A póki co, chętnie skonsumowałbym odgrzewany kotlet w postaci walki Szpilki z Zimnochem. Trzeba jakoś zagryźć tę palącą zgagę po wczorajszej klęsce Adamka...