20 LAT MINĘŁO: FOREMAN vs MOORER

Ernest Lach, Opracowanie własne

2014-11-05

20 lat minęło... od chwili gdy George Foreman po raz drugi został mistrzem świata wszechwag. 5 listopada 1994 roku w MGM Grand w Las Vegas Foreman po dwudziestu latach odkąd stracił mistrzostwo dokonał rzeczy – zdawałoby się - niemożliwej.

Tego dnia sensacyjnie znokautował w 10. rundzie obrońcę tytułów organizacji WBA i IBF, niepokonanego w 35. zawodowych walkach Michaela Moorera, który kilka miesięcy wcześniej został mistrzem świata, wygrywając na punkty z samym Evanderem Holyfieldem. Tym samym zwycięzca ustanowił nowy rekord – został najstarszym mistrzem świata w boksie. Wprawdzie rekord ten został kilkanaście lat później pobity przez Bernarda Hopkinsa, ale jak dotąd żaden z pięściarzy wagi ciężkiej oprócz George’a Foremana nie był czy nie został mistrzem w wieku 45 lat!

Nic nie umniejszając sukcesowi Amerykanina, trzeba powtórzyć to, o czym każdy kibic szermierki na pięści wie od dawna – boks to przede wszystkim biznes i polityka. Zastanawiające w tym wszystkim jest bowiem dlaczego w ogóle Foreman został pretendentem do tytułu mistrza świata. Przecież ostatnią swoją walkę, blisko półtora roku wcześniej, przegrał wyraźnie na punkty z Tommym Morrisonem o wakujący tytuł organizacji WBO i w ciągu tego czasu ani raz nie wychodził na ring, więc - przynajmniej na papierze, nie powinien  zostać kandydatem do tytułu.

Zresztą "Big" George długo nie pozostał mistrzem. Najpierw organizacja WBA pozbawiła go pasa za odmowę walki z Tony Tuckerem, później zaś to samo zrobiła federacja IBF, która zażądała rewanżu z Axelem Schulzem po dyskusyjnym zwycięstwie Amerykanina nad Niemcem. 

Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że Foreman, który pokrętnie tłumaczył, że walką z Schulzem chce nawiązać do takich pojedynków jak Joe Louisa z Maxem Schmelingiem czy Muhammada Alego z  Karlem Mildenbergerem, a więc do zmagań amerykańsko-niemieckich, wybierając na pretendenta przeciętnego i nikomu nieznanego rywala, próbował jak najdłużej utrzymać tytuł. Zapewne w głowie świtała mu perspektywa bardzo prawdopodobnej walki z Mike’em Tysonem, który niebawem miał opuścić więzienie. Panowie ci mieli ze sobą walczyć kilka lat wcześniej, ale ostatecznie, mimo że kontrakt został podpisany, do pojedynku nie doszło. Ewentualna walka z Tysonem byłaby z pewnością ogromnym wydarzeniem sportowym. Niestety i tym razem nic z tego nie wyszło, a "Big" George po zaledwie kilkumiesięcznym panowaniu, pozbawiony przez organizacje pasów, przestał być mistrzem, jakkolwiek boksował jeszcze z powodzeniem przez dwa lata. 

W latach 90., w okresie bardzo dobrym dla wagi ciężkiej i tak chętnie przez kibiców przypominanym, szansę walki o tytuły dostawali nie tylko najlepsi pięściarze, o czym dziś chyba już trochę się nie pamięta, ale również bokserzy zupełnie przeciętni. Myślę tu zarówno o wspomnianym już Schulzu, jak również o kimś takim jak Bruce Seldonie. Seldon co ciekawe został nawet mistrzem federacji WBA po niespodziewanym zwycięstwie nad kontuzjowanym Tuckerem i przez prawie półtora roku pozostał na tronie, stając w obronie pasa tylko raz. Ale zarówno Schulz, Seldon czy Frans Botha mogli walczyć o mistrzostwo świata wszechwag właśnie dzięki zwycięstwu George’a Foremana nad Michaelem Moorerem, które legendarny już Bob Arum uznał za najwspanialszy moment w swojej promotorskiej karierze.