TYGODNIK BOKSERSKI: BURDEL

Jakub Biłuński, Opracowanie własne

2014-09-28

Frustracje i obsesje wykluczonego pismaka, wstrząsający zapis psychozy, która trawi opuchnięty mózg. Oto ''Tygodnik bokserski'' w wersji punkowej.

BURDEL

Nie chcę stać się typowym kibicem siatkówki, "piknikiem" tańczącym na trybunach wraz z prezydentem i prezesem Polsatu. Nie chcę dobrej posady, kredytu na deweloperskie mieszkanie, urlopu w ciepłym kraju poparzonym wojną. Pisania o kontraktach i wywiadów na zlecenie promotora, biegania z mikrofonem za pięściarzami. Sushi dla jednej osoby za 90 złotych, kiedy Panama Al Brown umiera po raz dziewiąty na naszych oczach. Półnagie hostessy przechadzają się po ringu, mężczyźni ślinią się na ich widok. Brzydzi tych mężczyzn boks kobiet, nie mogą sobie poradzić z jego wyzwalającą mocą. Brzydzą mnie ci mężczyźni. Cwani za trzy grosze i za ciężki grosz, wszyscy po jednych pieniądzach. Ale jeszcze cwańsi są działacze medialni. Znam paru. Takich bez ambicji, co gryzą piach w regionalnych szmatławcach. Takich z ambicjami, co brylują na ekranie i wcielają się w ekspertów. Jak będzie gala, wysmarują ci informację prasową. Boksera ubiorą w pawie pióra. Zrobią show. Skomentują się nawzajem na Twitterze i kupią bilety do teatru Żebrowskiego. Potem rozsiądą się wygodnie w fotelach. Jak w angielskim klubie dżentelmenów: plotki, cygara, whisky. Jedynie świat ignorancji jest równie okrutny. Pięściarze uchodzą w nim za prymitywnych siepaczy, nie mają prawa bycia. Wciąż powtarzam, że ignorancja ma wiele wspólnego z rasizmem, homofobią i innymi masowymi zbrodniami, dlatego jakakolwiek próba poniżenia boksu musi się spotkać z fanatycznym potępieniem. Wychodzę na ulicę uzbrojony w szaleństwo, zasiewam jego ziarna od środka, na najdelikatniejszej tkance. W głowie mam burdel, to coś więcej niż sport. I nigdy dla nikogo nie pracuję. Jestem wredny leń!

Konsumuję boks jak pieprzona maszyna, w gargantuicznych ilościach przez całą dobę. Sen jest kuzynem śmierci, wyrzekłem się go. Trzeba być czujnym i gotowym. Kiedy pojawia się biały kruk, należy dać mu świadectwo. Popatrz na walkę mistrza świata Henryka Średnickiego z mistrzem olimpijskim Juanem Hernandezem podczas Turnieju Stamma w 1981. Hernandez to złote dziecko kubańskiego boksu, wyróżnia się ofensywnym, bezkompromisowym stylem. Rusza na Polaka od pierwszych sekund, wyprowadzając długie serie. Średnicki walczy jednak jak sam diabeł; pozostaje w nieustannym, płynnym ruchu, z akcji na akcję coraz lepiej wyczuwa dystans, terroryzuje Kubańczyka pojedynczymi, mocnymi ciosami z doskoku. Niektóre sekwencje zadziwiają współczesnego widza laserową precyzją i elegancją. Choćby bezpośredni prawy prosty, połączony z natychmiastowym unikiem i zejściem z linii uderzenia. Enfant terrible polskiego pięściarstwa niczym tancerz "Śląska", bezgranicznie oddany ludowemu rytmowi. Po walce otwieram "Powidoki" Marka Nowakowskiego i czytam fragment wspomnienia o warszawskim skrzypku. "Jedziemy w trasę", powiadał i zacierał ręce. Znaczyło to, że wybierają się w objazd prowincji. W przerwach między zajęciami odpoczynek stanowiły wódka i dziewczyny. Mieszkał w wielkiej, ponurej kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Alei. Zagracone, brudne mieszkanie. Na stole zawsze pełno pozostałości po libacjach: rybie ości, zaskorupiałe talerze, puszki po konserwach i mnóstwo pustych butelek. Tym było wypełnione jego życie. Cały czas kipiał witalizmem nienasyconego zwierzęcia. Więcej pieniędzy, więcej dziewczyn, więcej gorzały. W przerwach między tymi czynnościami pochłaniał ogromne porcje golonki, schabowych, flaków. Podobno skrzypkiem był niezłym. Opanował od Cyganów sztukę wygrywania węgierskich, rzewnych melodii. To stanowiło kontrast. Skrzypce, delikatny instrument dla cudownych wirtuozów i jego bydlęca uroda, bydlęce życie.

Czytaj i oglądaj więcej na stronie wydawnictwa Ebr - www.boxrep.eu >>>