CZY BĘDZIEMY ŚWIADKAMI KOŃCA?

Wojciech Czuba, Opracowanie autorskie

2014-04-11

Aktualnie wszystkie branżowe media wypełnione są informacjami na temat tak wyczekiwanego przez wszystkich rewanżowego starcia Manny'ego Pacquiao (55-5-2, 38 KO) z Timothym Bradleyem (31-0, 12 KO). Już w tę sobotę na ringu w MGM Grand w Las Vegas wielokrotny czempion ośmiu dywizji postara się odpłacić aktualnemu mistrzowi WBO kategorii półśredniej za niesprawiedliwą porażkę z czerwca 2012 roku. Czy jednak 35-letni "Pacman" podoła oczekiwaniom całego świata? Czy ten sympatyczny Filipińczyk, którego pokochały miliony spełni swoje deklaracje i efektownie odpłaci "Pustynnej Burzy" za kontrowersyjną decyzję sędziów? A może będziemy świadkami końca tego wielkiego wojownika?

W życiu, a już w sporcie szczególnie, czas jest największym wrogiem i najniebezpieczniejszym rywalem. Chyba nikt nie zaprzeczy, że ten bezlitosny przeciwnik naruszył już i stępił zęby tygrysowi z Filipin. Dzisiejszy Manny to nie ten sam pięściarz, który w kapitalnym stylu zakończył karierę popularnego Oscara De La Hoyi w 2008 roku, a kilka miesięcy później to samo zrobił z twardym Rickym Hattonem. Prawdziwym szczytem formy "Pacmana" była zwycięska bitwa z Miguelem Cotto w listopadzie 2009 roku, w której niesamowity Filipińczyk wydawał się być maszyną do bicia zesłaną na ziemski padół z innej planety. To było jednak ponad cztery lata temu i nie ma się co łudzić, że jeszcze kiedyś powróci.

Co prawda Pacquiao nadal notował jeszcze przekonujące triumfy, nad znanymi rywalami takimi jak Joshua Clottey, Antonio Margarito, Shane Mosley, czy odwieczny wróg Juan Manuel Marquez. Jednak już bez tego błysku, bez tego zęba i iskry w oku. Oczywiście w czerwcu 2012 roku umiejętności filipińskiego króla przewyższyły znacznie umiejętności Bradleya, chociaż dwóch z trzech sędziów ringowych myślało inaczej niż reszta świata. Wielu z nas uważa, że gdyby Manny w najbliższą sobotę zaprezentował formę zbliżoną przynajmniej do tej z pierwszego razu, to spokojnie zafunduje Amerykaninowi pierwszą oficjalną porażkę w karierze. Jednak tak jak w przypadku wspomnianej wyżej walki z Cotto, potyczka z Bradleyem była dwa lata temu. Długie dwa lata, w ciągu których wydarzyło się bardzo wiele.

Znany z zamiłowania do ofensywy i niesamowitego serca do walki Manny w grudniu 2012 roku padł straszliwie znokautowany ręką "Dinamity", nadziewając się wręcz na jego druzgocącą bombę z prawej ręki. Jednak po roku przerwy powrócił do gry, dając lekcję boksu imponującemu odpornością, lecz ograniczonemu boksersko Brandonowi Riosowi, zamykając usta tym wszystkim, którzy już postawili na nim krzyżyk. Powrót ten był wspaniały, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że takich "Riosów" będący w gazie, czyli młodszy Manny zdmuchnąłby z ringu jedną ręką.

Opisując "powojenne" losy Filipińczyka, nie sposób nie wspomnieć o jego najbliższym przeciwniku z Kalifornii. Timothy w przeciwieństwie do Mannyego pięknie się rozwinął i zanotował dwa wspaniałe zwycięstwa. Po prezencie od sędziów w postaci skalpu największej gwiazdy Boba Aruma "Pustynna Burza" starła się w marcu 2013 roku z rosyjskim żywiołem Rusłanem Provodnikowem. "Syberyjski Rocky" robił co mógł, aby wysłać Bradleya na tamten świat, ale nieoczekiwanie słynący z szybkości i techniki, a nie z siły ciosu Amerykanin, odpowiadał mu pięknym za nadobne, co zaowocowało walką roku i uznaniem zarówno wrogo dotychczas nastawionych kibiców, jak i ekspertów.

Pod koniec tego samego roku Timothy zaimponował wszystkim jeszcze raz. Jego równie widowiskowa wojna z Juanem Manuelem Marquezem znowu zaowocowała szacunkiem i uznaniem sportowego świata. Bez wątpienia Bradley w ciągu tych lat osiągał coraz wyższy pułap swoich możliwości i nie inaczej będzie 12 kwietnia w MGM Grand. To nie będzie ten sam czarnoskóry, mało znany i lubiany, napakowany jak kulturysta, a jednak fizycznie słaby pięściarz z małej dziury gdzieś na pustyni. Teraz do rywalizacji z "Pacmanem" stanie pewny siebie i znający swoją wartość gladiator, zahartowany w ringowym ogniu.

Historia boksu zawodowego zna wiele przypadków, które pasują do aktualnej sytuacji Pacquiao. Pierwszym z brzegu zmierzchem giganta, jest legendarny Muhammad Ali, którego wygrana walka z Leonem Spinksem była tylko przedłużeniem agonii, która nastąpiła niedługo później w przegranych meczach z Larrym Holmesem i Trevorem Berbickiem. Nie inaczej było ze wspomnianym wyżej Oscarem De La Hoyą. "Złoty Chłopiec" wypracował zwycięstwo ze Stevem Forbesem, ale dla wszystkich jasnym stało się, że Oscarowi zostało już mało czasu. Te tezę udowodnił dobitnie "Pacman", który kilka miesięcy później zdruzgotał go w przeciągu ośmiu rund. Jeden z największych twardzieli w historii Roberto Duran w lutym 1989 roku namęczył się solidnie, aby odpierać ataki Irana Barkleya i zgarnąć końcowe zwycięstwo. Jednak w grudniu zdeklasował go świetny Ray Leonard, pokazując światu, że nic nie trwa wiecznie. Sam "Sugar" przekonał się o tym boleśnie, gdy opromieniony zwycięstwem nad Panamczykiem został sprowadzony na ziemię przez Terry'ego Norrisa w 1991 roku, a następnie Hectora Camacho sześć lat później.

Fakt, że sobotni rewanż, który może być (ale wcale nie musi) końcem wspaniałej kariery filipińskiej gwiazdy odbędzie się na deskach ringu w MGM Grand ma także symboliczne znaczenie. To przecież właśnie tam sympatyczny bohater odnosił największe zwycięstwa i toczył najpiękniejsze bitwy. Czy teraz w miejscu, w którym rozbłysła gwiazda Manny'ego, gdzie hartowała się stal, nastąpi jej zmierzch? Czy 12 kwietnia historia napisze ostatni rozdział w karierze kolejnego wielkiego czempiona?