ZAPOMNIANE BITWY: STANLEY KETCHEL vs JACK O'BRIEN

Wojciech Czuba, Opracowanie własne

2014-03-27

26 marca 1909 roku, a więc 105 lat temu, na ringu w Nowym Jorku doszło do niesamowitej wojny dwóch godnych siebie rywali. Jednym z nich był bliski naszym sercom mistrz świata wagi średniej, znany z niesamowitej ringowej agresji i siły Stanley Ketchel (51-4-4, 48 KO). Drugim czempion dywizji półciężkiej, popularny Jack "Philadelphia" O’Brien (92-8-14, 56 KO).

Stanley Ketchel to oczywiście Stanisław Kiecal, który urodził się 14 września 1886 roku w Grand Rapids w stanie Michigan. Jego rodzice Jan i Julia Kiecalowie w poszukiwaniu lepszego życia wyemigrowali do Ameryki ze wsi Sulmierzyce, tak jak tysiące innych rodaków. Historia tego wspaniałego pięściarza mogłaby z pewnością posłużyć do stworzenia niejednego filmu przygodowego, my jednak skupmy się na samej pamiętnej walce.

Przystępując do tego pojedynku, który rozegrano w nowojorskim National Athletic Club, Ketchel mógł znowu tytułować się mistrzem świata wagi średniej po tym, jak cztery miesiące wcześniej znokautował swojego wielkiego rywala, syna niemieckich emigrantów Billy’ego Papke (37-11-5, 32 KO). Walka z popularnym O’Brienem nie była rywalizacją o żaden tytuł, niemniej jednak style obydwu pięściarzy gwarantowały żądnym wrażeń kibicom pewne emocje.

Stanley był przeciwieństwem Jacka. Jako 12-letni chłopak uciekł z domu i dorastał podróżując po kraju i żyjąc jak włóczęga. Ówczesna Ameryka, jak łatwo się domyślić, nie była całkiem bezpiecznym miejscem dla żądnego wrażeń młodego awanturnika, ale to prawdopodobnie taki styl życia i wrodzony chart ducha sprawiły, że Ketchel stał się odporny psychicznie i twardy jak stal. Jego żywiołowy charakter i zamiłowanie do ryzyka znalazły odbicie w stylu walki. Szybko zaczęto nazywać go "Zabójcą z Michigan", bo uderzał z tak straszliwą siłą, jakby był zawodnikiem wagi ciężkiej. Dodatkowo atakował rywali z ogromną zaciekłością i niewielu z nich udawało się dotrwać do końcowego gongu, nie mówiąc już nawet o nawiązaniu równorzędnej rywalizacji z tą "bestią w ludzkiej skórze", jak nazywało go jego ofiary.

Jack O’Brien w ringu był elegancki i wyrachowany. Ten pochodzący z Philadelphii czempion był zapalonym skrzypkiem i uwielbiał uczęszczać na koncerty muzyczne i opery. Prawdziwy gentleman oprócz wywalczenia tytułu dywizji półciężkiej dwa razy próbował także podbić wagę ciężką, ale najpierw zremisował, a następnie przegrał na punkty z ówczesnym królem Tommym Burnsem (46-4-8, 34 KO).

Gdy zabrzmiał pierwszy gong planowanej na dziesięć rund bitwy Ketchel vs O’Brien, wokół ringu zasiadły tysiące fanów. Wśród nich na honorowych miejscach oglądali pojedynek wspaniały Sam Langford (179-30-40, 128 KO), który głośno zapowiadał, że zmierzy się ze zwycięzcą tej konfrontacji, a obok niego można było dostrzec inną gwiazdę, czyli Jacka "Twin" Sullivana (52-20-32, 23 KO).

Oczywiście wszystko rozpoczęło się według przewidywalnego scenariusza, czyli od huraganowego ataku niższego o kilka centymetrów i lżejszego o kilka kilogramów Stanleya. Jednak jego przeciwnik był utalentowanym bokserem, którego doskonałe umiejętności defensywne, a także precyzyjne kontry szybko zaczęły frustrować "Zabójcę z Michigan". Wkrótce doświadczony Jack zaczął zyskiwać przewagę i po ośmiu odsłonach zaciętego meczu wydawało się, że dopisze następną wygraną do swojego rekordu i odprawi z kwitkiem młodego zabijakę.

Jednak po raz kolejny okazało się, że tak straszliwy punczer jak Ketchel losy pojedynku potrafi odwrócić jednym uderzeniem. Tak też się stało, gdy w dziewiątej rundzie "Philadelphia" wylądował na deskach po raz pierwszy. W ostatniej odsłonie "Zabójca z Michigan" powtórzył to jeszcze trzy razy. Wyjątkowo brutalny i destrukcyjny był ostatni knockdown zadany błyskawicznym prawym, po którym O’Brien padł jak rażony gromem i odzyskał przytomność dopiero długo po ostatnim gongu. Z niewiadomych przyczyn sędziowie uznali walkę za nierozstrzygniętą i do dzisiaj eksperci uważają, że powinni wówczas ogłosić zwycięstwo Polaka przez nokaut.

Ze względu na przebieg tego spotkania, jak i jego efekt końcowy w postaci kontrowersyjnego werdyktu, szybko doprowadzono do rewanżu obydwu mistrzów pięści. Trzy miesiące później "Zabójca z Michigan" rozwiał już wszelkie wątpliwości i w rodzinnym mieście O’Briena Filadelfii zdemolował go w przeciągu trzech rund.

Opracowanie: Wojciech Czuba