OBSZERNY WYWIAD Z LEGENDĄ SPORTÓW WALKI - MARKIEM PIOTROWSKIM

Mateusz Śmigielski, Materiał własny

2013-12-19

Kibice uwielbiają zwycięzców. Pokonujący kolejnych rywali herosi ringu dumnie reprezentują swój kraj, rodzinę, czy klub sportowy. Niestety kiedy mistrz zaczyna spadać z piedestału, najczęściej zostaje sam. Co wtedy? Zapraszam do przeczytania wywiadu z Markiem Piotrowskim, który tytuły mistrzowskie w kickboxingu zdobywał dziewięciokrotnie, stoczył 21 zawodowych walk bokserskich i żadnej nie przegrał. Obecnie toczy najdłuższą, bo trwającą kilkanaście lat, walkę – tym razem o swoje zdrowie.

- Czy obecnie czuje Pan sławę, która powinna iść razem z Pańskimi osiągnięciami?
- Nie za bardzo potrafię odnieść rangę swojej sławy do tej, jaką się cieszą inne osoby. Poza tym szczyt mojej popularności minął wiele lat temu. Bywam rozpoznawany. Są to miłe oznaki popularności. Nawet takiej, z lekką powłoką kurzu.

- Jestem ciekawy kuluarów showbusinnesu w czasach kiedy odnosił Pan największe sukcesy, czyli lata od przełomu roku 1980 i 1990, aż do połowy lat 90-tych. Pytam, bo nie mogę zrozumieć czemu wielokrotny mistrz świata kickboxingu, nie ma ogromnych pieniędzy na koncie, które powinien zgromadzić podczas tak wspaniałej kariery zawodowej. Z dzisiejszej perspektywy jest to dziwne o tyle, że nie prowadził Pan życia w stylu Mike'a Tysona, który przepuścił w krótkim czasie kilkadziesiąt lub kilkaset milionów dolarów.
- Ciężko odnieść skalę mojej popularności do rangi Mike'a Tysona. Ja byłem głównie gwiazdą kickboxingu, choć walczyłem również w boksie. Jednak to w tej pierwszej dyscyplinie moje sukcesy były największe. Zgoda, nie mam ogromnych pieniędzy, ale nie jestem bankrutem - jestem samowystarczalny. Ja zarabiałem pieniądze. Może nieporównywalne z największymi gwiazdami sportu, ale takie, jakie pozwoliły mi na pewne lokaty, w różnych dziedzinach, pozwalające mi na godne życie.

- Mam pytanie o samą końcówkę lat 80-tych i szaleńcze tempo walk, które Pan podejmował (średnio co 2-3 miesiące). Czy lekarze nie dawali Panu znać, że takie tempo może okazać się fatalne w skutkach?
- Szaleńcze tempo walk. To było na początku mojej drogi w boksie. Wyprostujmy jedną rzecz. To znaczy ja spróbuję, bo zdaję sobie sprawę, że większość osób ma wyrobioną opinię. Nigdy nie uważałem, że na stan mojego zdrowia miały wpływ uderzenia, jakie przyjąłem. Nie zamierzam wdawać się w polemikę na ten temat. Uważam, że przyczyna leży gdzie indziej. Konsylium lekarskie, pod którego opieką byłem badany , także nie wydało opinii, że to na co cierpię to encefalopatia bokserska. Co jest powodem mojego stanu - nie wiadomo. Po prostu. I za to mój pokłon w ich stronę, ponieważ nie próbują tworzyć choroby na potrzeby swojego alibi.

- Zastanawia mnie postawa pańskich promotorów i menadżerów – oni nie mieli żadnych oporów przed taką ilością Pańskich pojedynków, które toczyły się w krótkich odstępach czasu? Czy ktoś Panu odradzał trzymania takiego tempa?
- Ja z większości walk  wychodziłem bez szwanku, podbitych oczu itp. Zgoda, były wojny. W Paryżu i….. no właśnie. I już. Tam była wojna. Przegrana i to dotkliwie. Przepraszam, do wojen zaliczyłbym też walkę z Wilsonem w 1989 roku. Można się o takie nazewnictwo pokusić w przypadku pierwszej walki z Roufusem, bo druga to po prostu niespełna dwu rundowe spięcie, zakończone kopnięciem, które mi wyłączyło światło.

- W 94-tym roku był Pan niekwestionowanym, dziewięciokrotnym Mistrzem Świata ISKA, KICK, WAKO-PRO, FFKA, WKAi i TBC. Jak wtedy wyglądał Pana typowy dzień? Dzień mistrza, który potwierdził swoją doskonałość wielokrotnie.
- Mój dzień był głównie odmierzany rytmem treningów. Przeważnie trenowałem dwa razy dziennie. Poranny trening w terenie. Bieg, rozciąganie, ćwiczenia ogólno rozwojowe. Po południu trening specjalistyczny. Charakter tych zajęć był zróżnicowany w zależności od fazy treningowej. A na jej zróżnicowanie wpływał czas jaki dzielił mnie od następnej walki i ten, jaki upłynął po ostatnim pojedynku. Byłem zawodowcem. Trening, walka, to był mój powszedni chleb. Smakował wyśmienicie.

- Pana biografia nabiera dramatyzmu w momencie, kiedy wszystkie filary Pana życia (sport, życie osobiste, itd.) walą się. Jednak wydaje mi się, że problemem dla zawodnika może być również świadomość bycia niezwyciężonym. Pojawia się presja ze strony mediów, fanów, każda walka, to walka o wszystko… Czy bycie najlepszym jest również krzyżem dla człowieka? Miał Pan z tym problem?
- Nie wiem, czy można to nazwać problemem. To codzienny chleb zawodnika sportów walki.  Nie  tylko, ale przede wszystkim. To jest naturalne. Chcesz być zwycięzcą. Po to się wychodzi do ringu. Jest to swego rodzaju walka o byt. Zwycięstwo promuje, a porażka degraduje. Byt zawodnika sportów walki to życie na drabinie. Nie ma nieważnych walk. Są bardziej i mniej istotne, ale każdy występ jest obserwowany. Przez rywali, promotorów. Toczy się bezpośrednie starcia z rywalami, ale walczysz też o rynek, o przetargową pozycję.

- Jak ustrzec się przed przepracowaniem? Motywacja do podnoszenia się po porażkach i ciągłego rozwijania siebie, może przecież doprowadzić do skrajnej postawy, mającej negatywny wpływ na zdrowie.
- Na pewno higieniczny tryb życia. Prawidłowy sen, odnowa biologiczna, właściwa dieta. Do tego niezwykle istotna higiena psychiczna. Spokój, wsparcie bliskich, zdrowy dystans do siebie, stabilizacja finansowa. Te cechy to pewien ideał. Każdy zmaga się z zapewnieniem ich na co dzień. Nie dotyczy to tylko sportowców.

- Widziałem część konferencji prasowej poprzedzającej Pana walkę w Donem Wilsonem, jednym z najlepszych zawodników kick-boxingu w historii. Poruszył mnie niesamowity szacunek, jaki względem siebie mieliście. Uważnie dobrane słowa, żadnego przejawu niedojrzałości, absolutnie poważnie podejście do rywala. Obserwuje Pan czasami współczesne konferencje prasowe? Mam wrażenie, że szacunek do przeciwnika jest czymś przebrzmiałym. Najczęściej dochodzi do pyskówek i tym podobnych zachowań. Czy Pan też to zauważył? Z czego może wynikać taka ignorancja względem rywala? Czy szacunek względem przeciwnika był normą w czasach, kiedy Pan walczył?
- Wtedy też to się zdarzało. To zależy od ludzi. Śmieciowe gadanie, to coś w co niektórzy wierzą, reagują. To też forma psychologicznej gry. W tamtym czasie też tacy się zdarzali.  Nawet wcześniej. Muhammad Ali był znany z tego. Było w tym więcej uroku, ale nie każdy może być jak Ali.

- Kiedy problemy zdrowotne przeszkodziły Panu w dalszych walkach, imał się Pan różnych zajęć, m.in. jeździł Pan taksówką, czy rozwoził Pan książki telefoniczne. Wielu ludzi, którzy spadają na dół w swojej egzystencji, nie potrafi sobie z tym poradzić. Jaką radę dałby Pan takim osobom?
- Dla mnie tarczą były wartości, które wyznaję. Jestem chrześcijaninem. To bardzo ważne dla mnie, choć nie ustrzegło mnie przed błędami. Ale jest to też wynik, że nie zawsze postępowałem zgodnie z tą etyką. Tu przytoczę taką scenkę z życia. Po przyjeździe opowiedziałem mamie swoją historię, na to ona: "Mareczku, jak to dobrze że się nie rozpiłeś, albo nie wpadłeś w narkotyki". Odpowiedziałem: "Mamo, ja nie miałem pieniędzy…".

- Wielokrotnie mówił Pan, że modlitwa do Boga daje Ci wiele sił. Jaki jest Bóg Marka Piotrowskiego? Czy zgubił go Pan kiedyś?
- Myślę, że w życiu każdej wierzącej osoby zdarzają się momenty zwątpienia. Pozostając przy mojej osobie - na pewno momenty zwątpienia mnie nie ominęły. Nigdy nie trwało to długo. Postać Chrystusa, wiele mi tłumaczy, może wszystko. Jak mógłbym stojąc pod jego znakiem męczeństwa  mieć żal? Jego odpowiedź mogłaby zabrzmieć i taka była w moich uszach: "Spójrz w górę. Ja też przeszedłem tę drogę". Jeszcze raz powtarzam: jestem chrześcijaninem. Próbuję nim być.

- Kiedy umawialiśmy się na wywiad, powiedział Pan, że temat tabu nie istnieje. Zapytam więc wprost, aby było jasne w jakim położeniu jest obecnie Marek Piotrowski: na czym polega Pana dolegliwość i czy zaobserwował Pan jakiś progres w jej zwalczaniu? Czy jest jakiś sposób, w jaki można Panu pomóc?
- Jestem pod opieką lekarzy. Doktor Koziorowski jest moim lekarzem prowadzącym. Jego opieka nade mną zaczęła się po moim pobycie w szpitalu na Bródnie, gdzie dokładnie mnie badano. Przyczyna mojej choroby nie jest znana, ani nie nadano jej nazwy. Tym niemniej, dostaję środki na pewne symptomy, które mam. Miewam bóle w nogach, bezsenność, problemy z mową. Mam problemy z wypowiedzeniem słowa. Korzystam z pomocy logopedycznej. Osobie, która to robi zawdzięczam, że  mogę się komunikować i gorąco jej za to dziękuję. Nie wymieniam imienia, bo nie życzyła sobie tego. Dziękuje też Doktorowi Włodkowi Kilimowi, mojemu lekarzowi pierwszego kontaktu. Za wszelkie dobro. Odpłacę mu sparingiem (śmiech), bo jest to osoba która też trenuje i byłem jego nauczycielem. Pozdrawiam także Doktor Sokołowską ze Skarżyska Kamiennej. To ona pierwsza mnie przyjęła w swoim gabinecie. To dzięki lekom przez nią przepisanym zaczynałem zasypiać. Mam mnóstwo problemów z podstawowymi czynnościami życiowymi. Tym zakończę.

- Ma Pan kontakt z młodymi zawodnikami, którzy trenują sztuki walki. Czy widzi Pan różnicę w podejściu obecnych wojowników i tych sprzed ponad dwudziestu lat?
- Ludzie jak ludzie. Ja pokoleniowych różnic nie zauważam. Są pracowici, leniwi, utalentowani i tacy, którzy nie mają talentu za grosz. Ja uwielbiałem pracę z nimi. Miałem nadzieję mieć na nich wpływ. Wierzę, że nie byłem im obojętny. Mam na to sporo dowodów.

- Wielu ludzi jest zdania, że Pańska determinacja, prowadzącą na szczyt, jest także powodem Pana upadku, ze względu zbyt fanatycznego podejścia do osiągania celów. Był Pan świadomy, że taka strategia niesie ze sobą duże ryzyko upadku, a jednak szedł Pan w to, był świadomy ceny, którą być może przyjdzie zapłacić, prawda?
- Nie byłem świadomy, nikt nie jest. Każdy wie, że to ryzykowana gra. Wszystkim się wydaje, że unikną najgorszego. Są też tacy, którzy wierzą, że z tego wyjdą. To ja. Szedłem do końca. Wróć! Idę do końca. Taka jest miłość. Gdybym szedł jeszcze raz, próbowałbym uniknąć niekwestionowanych błędów, jakie popełniłem, ale kierunek byłby ten sam.

- Obecnie promotorzy ostrożnie dobierają przeciwników dla swoich zawodników. Zdarza się, że pięściarze mają bilans 30-40 wygranych walk i nigdy nie próbowali zdobyć tytułu mistrza świata. Legendarny bokser James Toney skomentował takie podejście jako swojego rodzaju tchórzostwo, ponieważ kiedy on znajdował się na samym szczycie, walczyło się po to, aby pobić najlepszego i zdobyć tytuł, a dzisiaj pieniądze są głównym wyznacznikiem doboru przeciwników. Jak Pan skomentowałby taką sytuację?
- Nie mogę zgodzić się z taką tezą. Przecież to zawodowy sport. Jeśli ktoś wygrywa  30-40 walk , to w końcu walczy o tytuł. Bo tam dopiero są pieniądze. Za walki z frajerami nikt nie płaci dużych pieniędzy. W tym  sporcie wiedzą za co płacą. Promotorzy, menadżerowie, to zawodowcy. W boksie dużej miary. Rynek robi selekcję. Słabi i nieskuteczni odpadają. Można budować rekord na słabych zawodnikach. Przychodzi jednak dzień weryfikacji. Tak zwany step up. Schodek w górę. Z kimś znaczącym trzeba wygrać, żeby zasłużyć na szanse walki o tytuł. Walka o rynek, walka o byt, ale też walka o prawdę. I to w tym brutalizmie, w kolorze pieniędzy, jest piękne.

- Czym jest organizacja „Wstań i Walcz”?
- Nie ma organizacji „Wstań i Walcz”. Jest moje opatentowane hasło. Znak słowno-towarowy. Jest idea za tymi słowami. Może powstanie fundacja. Może użyję tego w innej formie. Jeszcze nie wiem. Wiem na pewno, że stanie się to wtedy, kiedy będzie za tym czyn. Dowód. Mój stan. Na razie trwa bój. Trudny (dla mnie). Na różnych polach. Jak wspomniałem: jest idea. Idea życia. Moja prawda.

- Śledzi Pan postępy polskich bokserów? Widzi Pan w kimś pretendenta do tytułu Mistrza Świata?
- Tak, śledzę. Jest kilku zawodników, którzy maja na to szansę. Myślałem o Grześku Proksie, Mateuszu Masternaku (czekają ich twarde boje o prawdę o sobie)… Są zastępy młodych, głodnych chłopaków i wierzę, ze zobaczę jeszcze walki na szczycie z polskim udziałem. Czekam, bo pewniaków (tak zwanych) nie widzę.

- Czy na początku rozwijania swojej kariery miał Pan jakiś autorytet ze świata sportu?
- Masutatsu Oyama. Zaraziłem się ideą poszukiwania prawdy o sobie. Ostatecznej (kyoku-shin). Nie ważne czy trenowałem karate, kickboxing, boks, czy muay-thai. Idea poznania siebie była ze mną i jest we mnie.

- W dokumencie o Pana osobie, który nakręciła telewizja HBO, mówi Pan, że brakuje Panu tych starć, tej konfrontacji ze sobą i z przeciwnikami, badania granic swoich możliwości. Czy obecnie odnajduje Pan zaspokojeniu głodu rywalizacji w innej dziedzinie, np. w trenowaniu młodych ludzi?
- Próbuję żyć normalnie. Walczę o swoje zdrowie. To mój być może najważniejszy bój. Szkoliłem młodzież. Ze względu na stan zdrowia, musiałem wstrzymać to. Walczę o to, by wrócić na salę. Chcę robić to co kocham.

- Bardzo serdecznie dziękuję Panu za poświęcony czas i z całego serca życzę jak najwięcej zdrowia.

Mateusz Śmigielski