PRIZEFIGHTER: TONEY POZA TURNIEJEM

Redakcja, Informacja własna

2013-11-14

Drugi półfinał to zdecydowanie najlepsza walka całych zawodów. Michael Sprott (39-21, 17 KO) miał ogromne problemy z wielkim Damianem Willsem w ćwierćfinale, ale nad Brianem Minto (38-7, 24 KO) sam wyraźnie górował i dzięki temu mógł korzystać ze swojego nieszablonowego, ale bardzo skutecznego lewego prostego. Czarnoskóry Anglik przeboksował w ten sposób pierwszą rundę i wydawało się, że czeka go łatwe zwycięstwo, ale w drugim starciu zawodnik z Pennsylwanii postawił na walkę w półdystansie i radził sobie doskonale.

Minto zranił przeciwnika i przechylał losy pojedynku na swoją stronę, ale w pewnym momencie zamroczony Sprott odpowiedział podbródkowym i to "Bestia" znalazła się w tarapatach. Amerykanin szybko doszedł jednak do siebie i ruszył do ponownego ataku, dzięki czemu wyraźnie wygrał drugą rundę. Wszystko miało roztrzygnąć się w trzeciej odsłonie, a ta była bardzo wyrównania, lecz Sprottowi udało się utrzymać dystans, co zapewniło mu zwycięstwo i finał.

W pierwszym półfinale Jason Gavern (25-15-4, 11 KO) zaskoczył jednego z faworytów - Jamesa Toneya (76-9-3, 46 KO), który po pierwszym dzisiejszym występie podkreślał, że wciąż jest najlepszy na świecie. Niestety "Lights Out" wyglądał w drugiej walce na swoje 45 lat. Jest powolny, pozbawiony dawnego refleksu i przede wszystkim całkowicie utracił swój wspaniały balans, przez co traci równowagę nawet po pozornie niegroźnych ciosach i dla własnego bezpieczeństwa najlepiej walczy mu się w klinczu lub przy linach, o które może się oprzeć.

Niestety Toney nie doprowadził do celu zbyt wielu celnych uderzeń. Najlepsze w jego wykonaniu były... niedozwolone uderzenia w nerki. Próbkę jego temperamentu otrzymaliśmy tuż po gongu rozpoczynającym trzecie starcie, kiedy Gavern chciał stuknąć się rękawicami, a pozbawiony skrupułów stary spryciarz zaatakował go lewym sierpem. Po trzech rundach nieznacznie lepszy był 36-letni Gavern - etatowy journeyman i dawny sparingpartner legendy, której kariera - miejmy nadzieję - dobiegła dziś końca.

Trwa turniej Prizefighter. W pierwszym ćwierćfinale naprzeciw siebie stanęli Larry Olubamiwo (10-4, 9 KO) oraz Jason Gavern (24-15-4, 11 KO). Olbrzymi Anglik zaczął z wielkim animuszem, jednak już po 20 sekundach wylądował na deskach po prawym "cepie" rywala. W końcówce pierwszej rundy zaiskrzyło pomiędzy zawodnikami. W drugiej nadal było ciekawie, choć tym razem z lepszej strony pokazał się reprezentant gospodarzy. Przepuścił lewy sierp przeciwnika, skontrował prawym krzyżowym i złapał Gaverna przy linach kilkoma mocnymi ciosami. Ale doświadczony Amerykanin spokojnie przetrwał chwilowy kryzys. W ostatniej odsłonie natomiast podkręcił tempo, dużo bił na korpus i zepchnął Larry'ego do odwrotu. Po ostatnim gongu sędziowie punktowali 29:27 i dwukrotnie 29:28 na korzyść dzielnego policjanta z Orlando.

- Idę teraz na pizzę i małą drzemkę. Mam tylko nadzieję, że w kolejnej walce wygra Toney, bo dzielenie z nim ringu to byłby zaszczyt - powiedział pierwszy półfinalista.

Potem na ring w Londynie wyszli Matt Legg (6-2, 2 KO) oraz największa gwiazda tej edycji, choć już trochę przebrzmiała, czyli James Toney (76-8-3, 46 KO). Zazwyczaj leniwy na początkach "Lights Out" tym razem doskonale dopasował się do specyfiki turnieju i ostro ruszył do ataku od pierwszego gongu. Zainkasował mocny lewy sierpowy, lecz również popisał się swoją firmową kontrą, kiedy na lewy prosty po odchyleniu trafił krótkim prawym. Legg miał niezłą pierwszą połowę drugiego starcia, ale już końcówka należała do faworyta. Pierwsza minuta trzeciej rundy to już wielki, wspaniały James, jakiego pamiętamy z najlepszych walk. Wszystko zaczęło się od kontry prawy na prawy, potem były dwa potężne prawe "overhandy", lewy sierp, kolejny prawy... Zamroczonego Matta w ostatniej chwili poddał sędzia Victor Loughlin, bo gdyby trochę się spóźnił, wszystko mogło się skończyć ciężkim nokautem. A kiedy już James zszedł z ringu... rzucił rękawice pracującemu dla stacji Sky Sports Jhonny'emu Nelsonowi, oczywiście dla zabawy.

Trzeci ćwierćfinał to chyba najmocniejsza jak dotąd para, czyli Damian Wills (31-4-1, 24 KO) oraz dawny tryumfator Prizefightera, Michael Sprott (38-21, 17 KO). I od początku nokaut wisiał w powietrzu. Obaj zawodnicy wchodzili w wymiany pojedynczych, bardzo mocnych uderzeń. Pierwsze trzy minuty upłynęły pod znakiem nieznacznej przewagi Amerykanina, jednak druga odsłona to już raczej 10:9 dla Sprotta. O wszystkim miała więc zadecydować końcówka. Tempo znacznie spadło, ale pół minuty przed końcem Sprott dwukrotnie dosięgnął oponenta swoim długim prawym, czym przypieczętował swój sukces - 30:28 i dwukrotnie 29:28.

- Jestem pewny siebie, choć to nie był mój najlepszy występ - przyznał po zejściu z ringu Michael (na zdjęciu).

W ostatnim ćwierćfinale rękawice skrzyżowali Tom Little (3-2) i niedawny rywal naszego Artura Szpilki - doświadczony Brian Minto (38-6, 24 KO). Dużo niższy Amerykanin dodatkowo jeszcze obniżył pozycję i przedostawał się pod rękami rywala do bliskiego półdystansu, a tam już czuł się jak ryba w wodzie. W drugiej rundzie do swoich sierpów dodał jeszcze haki na korpus i pomimo zainkasowania prawego podbródka nieustannie nacierał i spychał Anglika do odwrotu. Ten niemal równo z gongiem trafił długim prawym prostym, jednak był zbyt mało aktywny by dopisać na swoje konto ten punkt. W trzecim starciu Minto kontynuował swoją ofensywę, przypieczętowując swój sukces. Po ostatnim gongu sędziowie typowali jego przewagę w stosunku niejednogłośnym 29:28, 28:29 i 29:28.