MAZANIE ZERA, CZYLI POKONYWANIE FETYSZY

Bartosz Filip Bartoszko, Informacja własna

2013-09-14

Godzina zero już za chwilę. Kilometry słów opisały wszystko od banałów po snucie alternatywnych scenariuszy niczym na portalach geopolitycznych. Zanim jednak rozsiądziemy się wygodnie przed telewizorami i ekranami monitorów, walcząc z opadającymi powiekami, warto zdać sobie sprawę, że ten pojedynek może być przełomowy nie tylko z finansowego punktu widzenia.

Przede wszystkim zaryzykuję stwierdzenie, że obaj pięściarze mają wiele wspólnego. Obaj to wielkie medialne gwiazdy. Floyda nie trzeba nikomu przedstawiać, ale i Alvarez stał się meksykańskim idolem zanim ukończył 20 lat. Jego związek z Marisol Gonzalez, która startowała w konkursie "Miss Universe" szeroko opisywały plotkarskie media i obfotografowywali paparazzi. Floyd zdobył brąz w 1996 roku na igrzyskach w Atlancie, a pierwszy pas WBC w swojej 18. walce pokonując Genaro Hernandeza. Miał wówczas 21 lat. Alvarez, który w krótkiej karierze amatorskiej zdążył jedynie zdobyć mistrzostwo Meksyku juniorów przeszedł na zawodowstwo w wieku 15. lat. Jako 20-latek zastopował Matthew Hattona i zdobył wakujący pas WBC kategorii junior średniej. Krytykowany za napompowany rekord na nieznanych nazwiskach "Canelo" walczył z Kermitem Cintronem (zdobył pas IBF kategorii półśredniej zaraz po oddaniu go przez Mayweathera), Carlosem Baldomirem i Shane'em Mosleyem (byli przeciwnicy Mayweathera), Josesito Lopezem (pokonał przeciwnika Mayweathera – Victora Ortiza) i Austinem Troutem (pokonał przeciwnika Mayweathera – Miguela Cotto). Już choćby te podobieństwa pokazują, że Canelo powinien być traktowany jak pełnoprawny mistrz.

Cokolwiek by nie sądzić o bohaterach "The One" obaj są także produktem współczesnego pojmowania promocji. Alvarez, delikatnie prowadzony za rączkę przez Golden Boy Promotions, był jako to wdzięcznie ujął Paul Malinaggi, sprzedawany jako najlepsza rzecz od czasu krojonego chleba i doskrobał się imponującego rekordu 42-0-1. Znając wszelkie proporcje można powiedzieć, że podobnie jest z "samopromującym się" Mayweatherem (44-0) wspieranym przez wszechwładnego człowieka-ducha, Ala Haymona. Krytycy zarzucają "Moneyowi", że z premedytacją wybierał przeciwników "niespełna sprawnych". Juan Manuel Marquez był napompowanym "piórkowym", mając tylko dwie walki w 135 funtach i żadnej powyżej. Mosleya pokonał, gdy ten miał już 38-lat i nie walczył od półtora roku. Ortiz nie był mentalnie gotowy, a Cotto spotkał już rozbitego po bojach z Pacquiao i Margarito. Z kolei Robert Guerrero był za mały, za słaby i zbyt nieskoordynowany, by zagrozić Floydowi. No i wreszcie Mayweather profesjonalnie unikał Pacquiao, Margarito, Paula Williamsa oraz młodszych Oscara De La Hoyę, Cotto i Mosleya, a są i tacy, którzy do tej listy dorzucają Konstantina Tszyu czy Sergio Martineza.

To wszystko ciąży na legendzie Floyda Mayweathera Juniora i on zdaje sobie z tego sprawę. Nauczony jego doświadczeniem Alvarez chyba właśnie dlatego upierał się przy walce z Troutem wbrew swojemu obozowi i matchmakerowi GBP Ericowi Gomezowi. Zgodził się także na walkę z "Moneyem", choć nawet krytykujący go za dobór łatwych rywali obserwatorzy mówili, że to dla niego za wcześnie.

Nie ulega wątpliwości, że "The One" został ustawiony przede wszystkim z powodów czysto biznesowych, jednak przy tej okazji wyszło wielkie wydarzenie sportowe. W efekcie pięściarze nie będą motywowani olbrzymimi pieniędzmi, które tak rozbudzają wyobraźnię ludzi. Przede wszystkim chodzi tu o "wartości idealne". Mayweather mierzy w rekord Rocky'ego Marciano (49-0) i jeśli go osiągnie lub pobije, będzie jednym z największych pound-for-pound w historii. Poza tym może być pewien, że jeśli wygra to dlatego, że jest lepszym bokserem, a nie dlatego, że Alvarez się przestraszył. "Canelo" podobnie jak Floyd nie jest marzycielem, ale realistą z chłodną głową i dobrze zdaje sobie sprawę z trudności sobotniego spotkania, ale i on bardzo dobrze zniósł presję nie okazując napięcia i niepewności. Meksykanin jest w całkiem innym miejscu kariery, ale jego głód sukcesu podparty młodzieńczą fantazją napędzają go nie mniej niż Amerykanina.

Jeśli jednak Mayweather przegra fascynującym będzie obserwowanie jak radzi sobie ze swoim zafiksowaniem na punkcie utraconego zera przy rekordzie. W dawnych latach, kiedy toczono więcej pojedynków, porażka nie była niczym wielkim i można było się po niej szybko odbudować dzięki częstym walkom. Dziś, przy zalewie tytułów i pasów, bycie mistrzem znaczy mniej niż rekord walk i miejsce w rankingu pound for pound, które nabrały fetyszystycznego znaczenia. Porażka któregoś z nich trochę tę logikę skoryguje. Przegrana Floyda zmniejszyła by także kolejkę bokserów marzących o walce z nim, wielkiej wypłacie i niczym więcej. Być może otworzyłaby także wrota do wielkich i oczekiwanych pojedynków. Na koniec wreszcie pozostanie otwarta kwestia rewanżu, którą Floyd ma zagwarantowaną w razie porażki. Wtedy pieniądze będą jeszcze większe, fani dostaną histerii i, paradoksalnie dla Floyda, wcale nie przyciągnie ich jego nieskalany rekord. Zwolennicy Amerykanina (i być może on sam) zdaliby sobie wtedy sprawę, że o wielkości zawodnika nie świadczą jedynie cyferki.

Z drugiej strony zmazane zero po stronie porażek Alvareza wcale nie musi mu przeszkodzić we wspięciu się o kolejny szczebel w bokserskiej hierarchii. Wystarczy tylko, że da dobrą walkę, a fetysz zwany "unbeaten" przestanie mieć znaczenie. A być może dostanie nawet rewanż. Ale już dość tego, bo znów tworzą się scenariusze alternatywne. Niech to się po prostu zaczyna.