PODSUMOWANIE BOKSERSKIEGO WEEKENDU

Leszek Dudek, Opracowanie własne

2013-09-08

Przemek Majewski (21-2, 13 KO) jest ambitnym pięściarzem, którego stać na dobre, ciekawe dla oka walki, ale nigdy nie będzie w stanie rywalizować z czołówką swojej kategorii. Pokazał to dobitnie perspektywiczny, ale przecież nie wybitny Patrick Nielsen (20-0, 9 KO), który na gali we Frederikshavn zdeklasował naszego rodaka na dystansie dwunastu rund. Solidny technicznie Duńczyk z łatwością ogrywał zdecydowanie wolniejszego, poprawnie boksującego Polaka i przybliżył się do walki o tytuł mistrza świata wagi średniej. Co dalej z "Maszyną"? Jeśli nadal ma ochotę bawić się w boks, może z powodzeniem bić się o mniej prestiżowe pasy w Ameryce albo podróżować po świecie i testować prospektów, sprawiając co gorszym nie lada problemy. Przecież nie każdy rodzi się po to, żeby wspiąć się na sam szczyt.

W pewnym momencie (2011-12) wydawało się, że Ricky Burns (36-2-1, 11 KO) jest jednym z dwóch lub trzech najlepszych bokserów w wadze lekkiej i nawet Adrien Broner (27-0, 22 KO) nie miałby z nim łatwo. Po imponujących triumfach nad jednowymiarowym, rozbitym Katsidisem i nigdy nie stającym na wysokości zadania Mitchellem "Rickster" uwierzył w swoją wielkość i poczuł się gotowy na najlepszych, ale już anonimowy Portorykańczyk Jose A Gonzalez (22-1, 17 KO) dał sygnał, że Szkot nie jest wirtuozem, za jakiego uważa się go na Wyspach. Wczoraj potwierdził to Raymundo Beltran (28-6-1, 17 KO) - bardzo solidny meksykański bokser, który w przeszłości miał już pecha do sędziów i przegrał kilka walk w kontrowersyjnych okolicznościach. Pretendent kilka razy zranił mistrza, złamał mu szczękę i miał go nawet na deskach, ale nie wystarczyło to do odniesienia wygranej w Glasgow, choć większość obserwatorów zgadza się, że Ray był lepszym pięściarzem. Wygląda na to, że panowanie Burnsa skończy się dopiero wtedy, gdy ten zostanie znokautowany lub wyjedzie poza granice Wielkiej Brytanii, ale mało prawdopodobne, by Ricky przyjął zaproszenie akurat od Beltrana i dał mu rewanż w Ameryce. Pechowy Meksykanin pewnie będzie musiał zakończyć karierę ze świadomością, że nigdy nie był mistrzem świata, choć raz był naprawdę blisko...

Wynik walki Chrisa Arreoli (36-3, 31 KO) z Sethem Mitchellem (26-2-1, 19 KO) nie zaskoczył chyba nikogo. "Mayhem" po prostu nie ma szczęki i umiejętności defensywnych, by przetrwać z groźnym i zdeterminowanym puncherem. "Koszmar" zrobił swoje i wrócił do gry po porażce z rąk Stiverne'a, ale zwycięstwa nad Mitchellem nie należy przeceniać. Realną wartość 32-letniego Arreoli możemy poznać dopiero w pojedynku z Deontayem Wilderem (29-0, 29 KO), lecz nie wiadomo, czy ich starcie dojdzie do skutku. Jeśli zaś chodzi o czarnoskórego futbolistę - nie powinien mieć sobie wiele do zarzucenia. Spróbował sił w nowym sporcie, osiągnął przyzwoity poziom i nie dał rady wedrzeć się do szerokiej czołówki. Ze swoją nikłą odpornością na ciosy powinien zakończyć karierę, by uniknąć niepotrzebnego uszczerbku na zdrowiu.

Żal było oglądać takiego Rafaela Marqueza (41-9, 37 KO). Nie pomógł mu nawet powrót pod skrzydła Nacho Beristaina. 38-letni Marquez jest już bardzo daleko od szczytowej formy i nawet znakomite umiejętności i mocne uderzenie, które jeszcze go nie opuściły, nie gwarantują sukcesu przy zaniku pozostałych atutów. Nie ma się co pastwić nad meksykańskim wojownikiem, który swego czasu był najlepszy na świecie w koguciej i uważano go za jednego z najlepszych pięściarzy bez podziału na kategorie. Hall of Fame czeka, a tymczasem "Raffa" powinien zakończyć karierę i pozwolić kibicom wspominać jego piękne wojny z Vazquezem i nokauty na czołówce limitu do 118 funtów.