ROK TEMU ODSZEDŁ 'CZARODZIEJ RINGU'

Łukasz Famulski, Informacja własna

2013-09-06

W ubiegłym roku, 7 września, zmarł jeden z najlepszych polskich bokserów w historii – Leszek Drogosz. Urodził się w 1933 roku w Kielcach, gdzie także rozpoczynał swoją przygodę z boksem w wieku 13 lat. Początkowo grywał w tenisa stołowego, potem chciał zostać piłkarzem i zaczął chodzić na treningi. To okazało się być świetną decyzją, bowiem przy klubie piłkarskim istniała sekcja boksu. Podpatrując treningi, sam zapragnął nauczyć się walczyć.

Początkowo jego największym problemem była waga, której zwyczajnie mu brakowało. Ważył niespełna 40 kilogramów, co było dużo poniżej minimalnego limitu, dlatego organizowano mu walki pokazowe. W latach pięćdziesiątych na stałe wszedł do reprezentacji Polski i boksował już w kategorii lekkopółśredniej. Jak sam kiedyś zauważył, wygrywał niemal wszystkie turnieje, na których się pojawiał, szczęścia brakowało mu jedynie na tej najważniejszej imprezie – igrzyskach olimpijskich. Z 377 rozegranych walk tylko 14 razy schodził z ringu jako pokonany, co jest niebywałym wyczynem. W Polsce przez 16 lat był niepokonany! A co warte podkreślenia, na krajowym podwórku miał silną konkurencję; przede wszystkim kilka razy pokonał mistrza olimpijskiego z Tokio z roku ’64 – Mariana Kasprzyka. W dodatku tuż przed tymi igrzyskami, na które pojechał Kasprzak, a nie Drogosz, i w dodatku przywiózł stamtąd złoty medal.

Po olimpiadzie znów doszło między nimi do pojedynku i tym razem także to ręka Drogosza powędrowała do góry, a zwycięzca podobno miał powiedzieć: "Widzisz Marian, ty jesteś najlepszy na świecie, ale ja jestem lepszy od ciebie". W tych słowach jest sporo prawdy, bo rzeczywiście do rywalizacji na igrzyskach Kasprzyk był bardzo predysponowany, przede wszystkim miał mocniejsze uderzenie, Drogosz tymczasem słynął z tego, że oszukiwał swoich rywali i był dla nich nieuchwytny. Niestety nie miał szczęścia do olimpiad i powiodło mu się dopiero na swojej trzeciej i ostatniej tego typu imprezie w 1960 roku w Rzymie, gdzie wywalczył wreszcie brązowy medal. W drodze do medalu wygrywał bez zastrzeżeń. W półfinale, gdy miał już brąz w kieszeni, przegrał niejednogłośnie z reprezentantem Związku Radzieckiego – Radoniakiem (po punktacji i głosach tych, którzy widzieli tę walkę, można stwierdzić, że nie była to do końca sprawiedliwa decyzja sędziów). Warto wspomnieć, że złoto wówczas wywalczył Giovanni Benvenutti, znany bardziej pod imieniem Nino, czyli późniejsza gwiazda boksu zawodowego.

Co do występów Drogosza na wcześniejszych dwóch olimpiadach, kolejno w Helsinkach (’52) i Melbourne (’56), to rzeczywiście nie szło mu rewelacyjnie. O ile w stolicy Finlandii spisał się dobrze, bo odpadł dopiero w ćwierćfinale i też po rzekomo wyrównanej walce, o tyle w Australii miał problemy ze zrobieniem limitu wagowego i wskutek przetrenowania odpadł już w drugiej rundzie, a w pierwszej miał wolny los.

Największą chwałę czarodziejowi, czy jak wolą niektórzy wirtuozowi ringu, przynosiły na pewno mistrzostwa Europy, które trzykrotnie kończył ze złotym medalem na szyi. Dwukrotnie w kategorii lekkośredniej i raz w 1959 roku w Lucernie w półśredniej.

Drogosz stoczył mnóstwo wspaniałych walk, w których nie zachwycał siłą, ale ruchliwością i sprytem. Podobno tytuł "Czarodzieja ringu", który przykleił się do niego już na zawsze i z którego sam Drogosz był niezwykle dumny, nieświadomie nadał mu jeden z zagranicznych rywali, kiedy to po przegranej walce z Polakiem nie był w stanie wytłumaczyć swojej porażki i powiedział, że gdy wyprowadzał cios, to tamten tak czarował, że już go nie było i nie wiadomo skąd bił.

Drogosz po zakończeniu długiej i jakże bogatej kariery sportowej, grywał także w filmach. Warta przypomnienia jest jego rola u boku Daniela Olbrychskiego w filmie pt. "Bokser", ale tych tytułów było oczywiście więcej.

Przez fakt, że nie był mistrzem olimpijskim, był trochę zapomniany, jednak patrząc na umiejętności, potencjał i przede wszystkim to, że prezentował na ringu coś swojego, coś, co było dla innych wyzwaniem, należy stawiać go na równi z takimi pięściarzami złotej ery polskiego boksu jak Jerzy Kulej, Józef Grudzień czy Zbigniew Pietrzykowski. I choć może to zbyt daleko idące porównanie, to w niektórych swoich akcjach ofensywnych przypominał Sugar Raya Robinsona. Ale on miał swoją własną historię, która jest częścią pięknej historii polskiego boksu. I jak każdy mistrz zasługuje na to, by o nim pamiętać.