CHWILE ULOTNE

Leszek Dudek, Opracowanie własne

2013-08-25

Nic nie trwa wiecznie, szczególnie w boksie. Pokazały to dobitnie cztery najważniejsze wczorajsze walki. W dwóch z nich mieliśmy do czynienia z klasycznymi przypadkami zmiany warty, kiedy młodszy zawodnik fizycznie zdominował starszego i wygrał pojedynek bezdyskusyjnie. Trzeci przypadek to upadek z samego szczytu - kara za chwilę nieuwagi i zbytnią pewność siebie. Najciekawszy jest jednak ten czwarty i od niego właśnie zacznę podsumowanie weekendu.

Arthur Abraham (37-4, 28 KO) nigdy nie będzie już na szczycie. Zawodnik, który aż 10 razy obronił tytuł mistrza świata federacji IBF w wadze średniej, jest obecnie cieniem samego siebie. Do walki z anonimowym Willbeforce'em Shihepo (20-7, 15 KO) Abraham przygotował się bardzo solidnie, lecz pomimo tego nie błyszczał w ringu. Co z tego, że Namibijczyk okazał się naprawdę niezłym bokserem? Obóz faworyta na pewno go nie zlekceważył - zwłaszcza po tym, co w ostatnich tygodniach pokazywali inni mało znani zawodnicy z Afryki - Junior Makabu (14-1, 13 KO) i Thabiso Mchunu (14-1, 10 KO). Nie ma się co oszukiwać, czasy "Króla Artura" minęły bezpowrotnie. Po trzech porażkach w Super Six naturalizowany Niemiec nie był już tym samym pięściarzem, zresztą nie tylko dlatego, że brakuje mu warunków fizycznych na wagę super średnią. Lanie w rewanżowym pojedynku z Robertem Stieglitzem (45-3, 26 KO) odebrało Arthurowi serce do walki i wbiło gwóźdź do jego trumny. Bardzo możliwe, że dojdzie do trzeciej walki Abrahama z championem WBO, ale pasywny i walczący bez pomysłu Abraham będzie musiał liczyć na jeden cios, a w limicie 168 funtów nie jest już tak przerażającym puncherem jak przed laty w kategorii średniej. Prawda jest taka, że "Król Artur" powinien zawiesić rękawice na kołku, nim zaliczy poważną wpadkę, a ludzie zapomną, że kiedyś był naprawdę dobrym i niesamowicie groźnym bokserem.

Wygląda na to, że świetnie zapowiadający się pojedynek Abnera Maresa (26-1-1, 14 KO) z Leo Santa Cruzem (25-0-1, 15 KO) będzie musiał zostać odłożony. Być może czeka go nawet podobny los jak w przypadku walk Lopez-Gamboa, Pavlik-Abraham, czy Mayweather-Pacquiao. Chwilowo szansa przepadła. Słynący z ciężkich rąk i podejrzanej szczęki Jhonny Gonzalez (55-8, 47 KO) zniweczył plany szefów Golden Boy Promotions, nokautując pierwszego wychowanka GBP, który zdobył mistrzowski tytuł. Mimo tego Maresa nie należy skreślać. Wciąż pozostaje on świetnym młodym pięściarzem, który ma już na koncie trzy prestiżowe pasy, zwycięstwo w turnieju Super Four w wadze koguciej, kilka znaczących nazwisk w rekordzie i sporą rzeszę kibiców. Niewykluczone, że w przyszłym roku ambitny meksykański wojownik wyprosi rewanż, a w nim znów wszystko może się wydarzyć. Pewne jest natomiast jedno - Abner na jakiś czas wypadnie z rankingów P4P, w których plasował się już w okolicach dziesiątego miejsca (nie licząc kompletnie chybionego zestawienia magazynu The Ring). Brawa dla wiecznie niedocenianego "Speedy" Gonzaleza, który po raz kolejny udowodnił, że nie jest skończony. To wcale nie musi być ostatnia niespodzianka w jego wykonaniu...

Miejsce Maresa może z powodzeniem zająć wspomniany już wyżej Santa Cruz. 25-letni "Teremoto" w świetnym stylu rozprawił się z niezłym Victorem Terrazasem (37-3-1, 21 KO), który ma przecież na rozkładzie Montiela, Cermeno i Mijaresa (odrobinę naciągane zwycięstwo). Leo jest wybuchowy, zadaje około setki ciosów w każdej rundzie, potrafi przyjąć mocne uderzenie i rzadko się cofa. Ogląda się go fantastycznie, a w dodatku w nowej kategorii młody wojownik wydaje się być lepszy i silniejszy niż kiedykolwiek. Temu zawodnikowi warto się przyglądać. Czy ma wystarczający talent, by zamieszać w zestawieniach P4P? Na to stwierdzenie jest jeszcze odrobinę za wcześnie. Na pewno jednak Santa Cruz zalicza się do dziesiątki najbardziej ekscytujących pięściarzy świata i warto go oglądać. O przegranym "Vikingo" możemy już nie usłyszeć. Jego panowanie na tronie WBC w wadze super koguciej trwało zaledwie cztery miesiące.

Tony Thompson (38-4, 26 KO) miał za sobą znakomity okres, ale wczoraj wieczorem wreszcie wyglądał w ringu na swoje 41 lat. Przez pierwsze trzy rundy miał niewielką przewagę nad swoim rywalem, ale potem Kubrat Pulew (18-0, 9 KO) przejął inicjatywę, podkręcił tempo i w konsekwencji zamęczył amerykańskiego weterana. Punktowe zwycięstwo Bułgara nie podlegało wątpliwości. To chyba koniec "Tygrysa", bo walki o tytuł już raczej nie dostanie, a sport wyczynowy w jego wieku to już spore ryzyko, którego nie trzeba podejmować, gdy jest się zabezpieczonym finansowo.

Czego natomiast dowiedzieliśmy się o "Kobrze"? Całej prawdy. Pulew wszystko wykonuje bardzo poprawnie, ale niczego nie robi znakomicie. Ma bardzo dobre warunki fizyczne, jest naturalnie silny, dość szybki, nieźle wyszkolony, momentami nawet błyskotliwy i szczególnie niebezpieczny, gdy nagle przyspiesza. Czy to wystarczy do sprawienia kłopotów Władimirowi Kliczce (60-3, 51 KO), jeśli ten zgodnie z planem upora się z Aleksandrem Powietkinem (26-0, 18 KO)? Nie widzę takiej możliwości. "Dr. Steelhammer" to zupełnie inna klasa. Wierzę, że twardy Pulew, na którym nie robiły wrażenia mocne i celne uderzenia Thompsona, może wytrzymać z Władimirem nawet dwanaście rund, ale nie potrafię sobie wyobrazić jego zwycięstwa. Kliczko jest lepszy prawie w każdym aspekcie bokserskiego rzemiosła. Pulew, mimo niewątpliwej przynależności do ścisłej czołówki dzisiejszej wagi ciężkiej, moim zdaniem nie jest nawet numerem trzy. Zdecydowanie wyżej cenię Davida Haye'a (26-2, 24 KO). Nie zdziwiłbym się też, gdyby z Kubratem wygrał dobrze przygotowany Adamek lub Powietkin. Szkoda, że "Góral" zrezygnował z tej ścieżki.