KSIĄŻĘ ZE SWOJEJ BAJKI

Łukasz Famulski, Informacja własna

2013-08-21

Po emocjonujących trzech dniach z boksem zawodowym przyszedł czas na pewne podsumowania. Dużo jednak miejsca zajęłoby opisywanie tego, co działo się zarówno w Chicago, Atlantic City, Cardiff i Międzyzdrojach. Po pierwsze, dlatego że każda z tych imprez była na swój sposób eksytująca i dała się zapamiętać na dłużej. Gdy ostygła już nieco atmosfera tamtych dni, należy stwierdzić, że chyba najwięcej emocji z perspektywy polskiego widza dostarczył w tych dniach Andrzej Fonfara (24-2, 14 KO). A droga, którą musiał pokonać, by stanąć na ringu z byłym mistrzem świata i stać się numerem 1 federacji IBF, wcale nie była taka prosta. Jak jednak pamiętamy z dzieciństwa, skoro jest książę, musi być i bajka, która dobrze się kończy.

Uwielbiany przez Polonię w Chicago i trochę do tej pory niedoceniany w Polsce (albo raczej nieznany) Andrzej Fonfara musiał się przebudzić w wadze półciężkiej, żeby jego prywatny "American dream" zaczął się wreszcie spełniać. Wiele łączy historię Fonfary z historią Gołoty – choćby przyjazd do Stanów w młodym wieku, czy ten sam trener Colonna. Różnica polega jednak na tym, że Gołota był wielką nadzieją i zachwycał już na samym początku, a później, kiedy zaczynały się problemy, miał już wyrobioną markę. Mały Andrew (bo tak też mówiono o Fonfarze, porównując go do Gołoty) zaczynał przygodę z zawodowym boksem w wieku zaledwie 19 lat i to w wadze półśredniej, w której ewidentnie warunki fizyczne bardziej mu przeszkadzały niż pomagały. Po czterech wygranych walkach przyszła kolej na porażkę punktową z przeciętnym Eberto Mediną. Później stoczył już tylko jedną walkę w welterweight i przeniósł się dywizję wyżej, ale i to nie była jego wymarzona kategoria. Poza tym rozwijał się fizycznie, więc już po trzech walkach zaczął boksować w kategorii średniej. Tam też nie nie zabawił zbyt długo wiele i poniósł jedyną jak dotąd porażkę przed czasem z Derickiem Findleyem. W walce tej, choć wyprowadził więcej ciosów niż rywal, nie był w stanie się obronić przed sierpowymi. Pod sam koniec drugiej rundy był na tyle oszołomiony, że pomimo przerwy, sędzia i tak musiał zakończyć pojedynek.

Rok 2009 to znów zmiana kategorii i ponownie nie dzieje się wiele dobrego. Tym razem pozytywny wynik testu antydopingowego i zwycięstwo przez TKO ze Skylerem Thompsonem w Chicago zostało zmienione na NC. Wreszcie początek roku 2010 przynosi zmiany na lepsze, Andrzej debiutuje w light heavyweight i od tamtej pory kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, co więcej – od nokautu do nokautu. Z dwunastu dotychczasowych walk aż jedenaście wygrał przed czasem (rywalizując z bokserami lepszymi niż dotychczas), a do ostatniego gongu wytrwał z nim tylko wielki i legendarny Glen Johnson, który zawsze mierzy się z najlepszymi i po prostu nie zwykł przegrywać przed czasem.

Wcześniej w ciągu 15 walk tylko trzykrotnie polski książę szybciej skończył pracę – raz w wadze półśredniej i dwukrotnie w junior średniej. Zazwyczaj bywa tak, że jeśli zawodnik zmienia kategorię, to argument w jego pięści staje się słabszy. Z Fonfarą jest inaczej. Teraz jest o krok od walki o światowy czempionat, musi tyko czekać na to, co wydarzy się w walce Hopkins – Murat i jaka będzie następna decyzja Kata. Należy jednak mieć nadzieję, że szczęście, które niewątpliwie ostatnio sprzyja Andrzejowi, nie opuści go i tym razem, i dojdzie do jego walki z Hopkinsem, co byłoby porównywalne do trafienia szóstki w totolotku przy poczwórnej kumulacji. Amerykańskie ringi nieprzerwanie od trzech lat odwzajemniają miłość "Polskiemu Księciu". W takim razie… ta bajka wcale nie musi się już kończyć.