MOJE MOMENTY W BOKSIE (cz. 2)

Leszek Dudek, Opracowanie własne

2013-07-20

Dokładnie przed tygodniem przedstawiłem Wam pierwszą część luźnego cyklu zatytułowanego "Moje momenty w boksie". Tekst spotkał się z dobrym przyjęciem i nakłonił użytkowników Bokser.org do ciekawej dyskusji, z której dowiedzieliśmy się, kiedy i w jakich okolicznościach wielu z nas zainteresowało się szermierką na pięści.

MOJE MOMENTY W BOKSIE (część pierwsza) >>>

Dziś publikuję drugi odcinek, a w nim kolejne trzy kultowe pozycje, które polecam wszystkim tym, którzy mają zaległości z historii (tak się składa, że tym razem całkiem niedawnej) boksu zawodowego. Być może za tydzień skupię się bardziej na boksie olimpijskim, który po ostatnich zmianach znów może stać się atrakcyjną dyscypliną. Wraz z ekipą Bokser.org przekonaliśmy się o tym podczas Młodzieżowych Mistrzostw Polski w Wałczu, z których mieliśmy okazję przeprowadzić transmisję na żywo.

1. Jedenasta runda walki Freitas vs Barrios i piorunujący finisz "Popo".

Rywalizacja Brazylijczyków z Argentyńczykami jest w większości dyscyplin jak odwieczny konflikt pomiędzy pięściarzami z Meksyku i Portoryko. Oczywiście w boksie rozgrywa się to na mniejszą skalę, lecz pojedynek niepokonanego wówczas Acelino Freitasa (33-0, 30 KO) z nieobliczalnym Jorge Rodrigo Barriosem (39-1-1, 29 KO), który miał wtedy w rekordzie tylko jedną porażkę przez dyskwalifikację, był starciem na szczycie wagi super piórkowej. Wspaniały "Popo" bronił tytułów WBO i WBA Super, a wygłodniała "Hiena" chciała ze wszelką cenę sprawić niespodziankę i zdobyć cenne trofea (co ostatecznie mu się udało, gdy Acelino przeszedł do wyższej kategorii). Faworyzowany Freitas był już zdaniem wielu "past prime", a nokdauny w ósmej i jedenastej rundzie zdawały się to potwierdzać. Ciężkorękiego Brazylijczyka nie wolno jednak było lekceważyć do samego końca, a nieostrożny Barrios zagapił się w końcówce przedostatniej odsłony i równo z gongiem przyjął potężny kontrujący prawy, po którym padł jak rażony prądem. Na tym etapie punktacja przedstawiała się następująco: 106-103 (F), 105-105 i 104-106 (B). Minuta przerwy nie wystarczyła jednak Barriosowi na dojście do siebie, a rutynowany champion wiedział, jak wykończyć robotę. Absolutny klasyk sprzed dekady i pozycja obowiązkowa dla każdego fana niższych dywizji.

2. De La Hoya udowadniający, że ma w sobie meksykańską krew w wojnie z Vargasem.

Moja sympatia do "Złotego Chłopca" najprawdopodobnie wzięła się stąd, że mimo ogromnych umiejętności, nieustającej popularności i wspaniałego serca do walki, zwykle przegrywał on swoje największe pojedynki, a za perfekcyjny wizerunek meksykańscy kibice nigdy nie potrafili pokochać go bezwarunkowo. Oscar De La Hoya (34-2, 27 KO) był więc największą gwiazdą boksu zawodowego i bohaterem białej Ameryki, ale Latynosi upodobali sobie mniej skomplikowanych walczaków, takich jak chociażby Fernando Vargas (22-1, 20 KO). Starcie między nimi było promowane jako "Bad Blood". Obydwaj zawodnicy od lat szczerze się nie znosili, a w ringu rzeczywiście krwi nie brakowało. Do szóstej rundy nikt nie wiedział, jak zakończy się walka. De La Hoya świetnie boksował na środku ringu, ale przy linach dominował "Ferocius" Vargas, który kilka razy zranił Oscara swoimi bombami. Później zaczęło schodzić z niego powietrze, a "Złoty Chłopiec" rozbijał go lewym prostym i szybkimi kombinacjami na środku ringu. Po raz pierwszy Fernando był naruszony w ostatnich sekundach dziesiątej odsłony po serii ciosów na dół zakończonej lewym sierpowym na szczękę. W jedenastej De La Hoya takim samym uderzeniem rzucił go w końcu na deski. Zamroczony Vargas wstał, ale Oscar zachował zimną krew i po kilkunastu sekundach zastopował go w narożniku, zamykając tym samym najlepszy rozdział kariery niespełna 25-letniego mistrza. Tym samym De La Hoya zunifikował pasy WBC i WBA Super w kategorii junior średniej i udowodnił, że nawet z setką milionów dolarów na koncie wciąż jest w pierwszej kolejności bokserem, a dopiero później celebrytą, piosenkarzem i biznesmanem. Podsumowanie w wykonaniu George'a Foremena i Jima Lampleya też zapadło w pamięci:

- Bogaci goście jednak potrafią walczyć.
- Dokładnie. Właśnie miałem o tym mówić.
- W swoich jedwabnych piżamach...
- W jedwabnych piżamach, przy grze w golfa i w wielkiej posiadłości - on wciąż kocha walczyć.
- Więc nie zadzierajcie z ludźmi, którzy jedzą kawior.

3. Niewiarygodna czwarta runda brutalnej wojny Foreman vs Lyle.

Tego, co tam się wydarzyło, nie sposób opisać. Już w pierwszej rundzie Ron Lyle zranił rywala prawym sierpowym i Foremana uratował gong, ale w drugim starciu to "Big George" był bliski wygranej przed czasem. Zaskoczył Lyle'a lewym sierpowym, a potem zarzucał go ciosami przy linach, lecz tym razem to Ron mógł cieszyć się z gongu, który w dodatku zabrzmiał zdecydowanie za wcześnie, wyraźnie skracając tę odsłonę. Nic nie może się jednak równać z tym, co miało miejsce w rundzie czwartej. Najpierw na deskach wylądował Foreman. Wstał i doszedł do siebie, a kiedy tylko poczuł się pewnie, wdał się w ostrą wymianę z rywalem i po chwili to Lyle leżał na macie ringu bardzo ciężko zraniony. Były pretendent do tytułu mistrza świata wszechwag wstał z najwyższym trudem, a "Big George" postanowił zakończyć walkę. Rzucił się do ataku i obijał Lyle'a przy linach, ale ten przetrwał kryzys i skontrował w końcu piekielnym lewym, po którym z Foremana zeszło powietrze. Tego, co miało się za chwilę wydarzyć, nie zauważył legendarny komentator Howard Cossell. Chwiejący się na nogach George przyjął serię potężnych bomb i padł jak ścięte drzewo po prawym sierpowym Lyle'a. Foreman przyznał po latach, że nigdy nie był tak zraniony i do dziś dobrze pamięta, że kiedy unosił głowę z maty ringu, widział pod sobą rosnącą kałużę własnej krwi. Sobie tylko znanym sposobem "Big George" wstał o własnych siłach, a minuta przerwy wystarczyła mu na dojście do siebie i w piątej rundzie wykończył szalenie ambitnego rywala.