MOJE MOMENTY W BOKSIE (cz. 1)

Leszek Dudek, Opracowanie własne

2013-07-13

Ostatnimi czasy często zastanawiam się, jak i kiedy boks stał się tak ważną częścią mojego życia, że porzuciłem dla niego prawie wszystkie inne sporty i rozrywki. Każdy z nas pokochał tę piękną dyscyplinę z jakiegoś powodu, nie inaczej było ze mną, poczułem więc wewnętrzy obowiązek przeprowadzenia swoistego rachunku sumienia i odkrycia, co sprawiło, że jestem uzależniony od oglądania okładających się po głowach facetów.

Ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że bez trudu mogę wskazać te najpiękniejsze momenty, do których wracam myślami najczęściej. Spisałem listę, na której widnieje w tej chwili jakieś 10 pozycji. Kilka z nich, w kolejności całkowicie losowej, przedstawiam Wam poniżej. Zapraszam też do dyskusji, bo wierzę, że każdy prawdziwy kibic ma swoje ulubione momenty, które niekoniecznie będą pokrywać się z moimi. Mam nadzieję, że będę miał okazję uczynić tę luźną serię nieregularnym cyklem na Bokser.org.

1. Piąta runda walki Jones vs Tarver.

Zakończenie rewanżowej potyczki pomiędzy Royem Jonesem Juniorem (56-8, 40 KO) a Antonio Tarverem (29-6, 20 KO) było dla mnie szokiem, ale dopiero powrót Roya i lanie od Glena Johnsona (52-18-2, 36 KO) złamały mi serce. Wierzyłem, że Jones jeszcze się z tego otrząśnie i choć na moment wróci na szczyt, ale zniszczone ciało Roya i jego naruszona szczęka oraz lęk przed przyjęciem kolejnej bomby nigdy nie pozwoliły mu już błyszczeć w walkach z prawdziwymi kozakami. Zdarzały się jednak przebłyski geniuszu, jak choćby ten z piątej rundy wypełniającego trylogię pojedynku z Tarverem. "Magic Man" był świetnym bokserem, ale od talentu Jonesa dzieliła go cała galaktyka. Przypomnijcie sobie, co potrafił "prime" RJJ. Szczególną uwagę polecam zwrócić na ciosy w tułów i piekielne podbródkowe, po których Tarver był naruszony, czego Jones nie wykorzystał... i w rezultacie przegrał walkę.

2. Postawa Erika Moralesa w walce z Marcosem Maidaną.

Ten pojedynek nie miał prawa dojść do skutku. Kiedy Erik Morales (52-9, 36 KO) odchodził po kontrowersyjnej porażce w walce z Davidem Diazem (36-4-1, 17 KO), był już podstarzały, porozbijany i mocno wypalony. Dwa i pół roku przerwy oraz ogromna nadwaga nijak nie pomogły mu odzyskać dawno utraconych atutów. Kiedy "El Terrible" wrócił i rozpoczął od wagi półśredniej, gołym okiem widać było, że nie jest już tym samym pięściarzem. Z walki na walkę Erik wyglądał jednak coraz lepiej, a jego niesłabnąca siła marketingowa spowodowana niesamowitą wręcz popularnością wśród kibiców boksu zawodowego wystarczyła, by Morales otrzymał szansę od młodego wilka - Marcosa Maidany (34-3, 31 KO). "El Chino" był oczywiście ogromnym faworytem i mało kto spodziewał się, ze dawny mistrz wytrzyma z nim pełen dystans. Spodziewano się szybkiej, brutalnej demolki - takiej, jaką ładnych parę lat wcześniej zafundował Erikowi filipiński sztorm Manny Pacquiao. Pierwsze trzy minuty to rzeczywiście huraganowy atak Argentyńczyka. Morales kończył rundę z całkowicie zamkniętym okiem, a przerwanie potyczki wisiało w powietrzu. Ale hej, przecież to Erik Morales! Ze 140 funtów stanowiących jego wagę, jakaś połowa przypada na serce do walki. Meksykańska legenda wróciła do gry w wielkim stylu i na kilka rund odesłała Maidanę do szkoły. "Maidana wygrał walkę, ale prawdziwym zwycięzcą jest dziś Erik Morales".

3. Trylogia Vazquez vs Marquez.

Jestem zdania, że właśnie ci dwaj meksykańscy wojownicy stworzyli najlepszą trylogię w historii boksu. Uwielbiam wracać do każdej z tych dramatycznych, brutalnych walk i nie mogę odżałować decyzji Israela Vazqueza (44-5, 32 KO), który będąc zniszczony ciężkimi bojami z czołówką kategorii super koguciej, dał się jeszcze namówić na powrót i czwarty pojedynek z Rafalem Marquezem (41-8, 37 KO), który podobnie jak jego starszy brat, zwyczajnie lepiej zniósł trudy tych wojen i pięknie się zestarzał.

"El Magnifico" był piekielnym puncherem, ale zdaniem wielu ustępował umiejętnościami "Raffie", choć w rzeczywistości wybierał po prostu bójkę, gardząc bokserskimi szachami. Marquez dysponował zbliżoną siłą ciosu, ale nie szukał nokautów i zwykle walczył ostrożnie, czekając na kontry, a te wchodziły mu w każdej walce - stąd niesamowity procent wygranych przed czasem w jego rekordzie. Ich style współgrały ze sobą doskonale i każda sekunda każdego ich pojedynku jest warta obejrzenia. Co chwilę jeden z nich był zraniony, lecz gotowy odpowiedzieć swoim ciosem. Obydwaj padali i wstawali z desek, by zaraz rzucić na nie rywala. Krew lała się litrami, kibice dopingowali wojowników na stojąco i nikt nie wiedział, co wydarzy się za chwilę. Wystarczy powiedzieć, że Vazquez najgroźniejszy był w sytuacjach, kiedy był już praktycznie znokautowany na stojąco, a takich w każdej walce było kilka... Polecam Trylogię wszystkim tym, którzy nie mieli jeszcze okazji jej obejrzeć. Uznajmy, że czwarta walka nigdy nie miała miejsca.