RINGOWE EPOPEJE III: GREB vs TUNNEY

Tomasz Ratajczak, Opracowanie własne

2013-05-27

W ciągu pierwszych kilkudziesięciu lat rozwoju zawodowego boksu w rękawicach, bardzo często dochodziło do sytuacji, gdy wielcy rywale spotykali się w ringu wielokrotnie, aby dowieść kto z nich jest lepszy. Nie była to jeszcze epoka asekuracyjnego chowu mistrzów, pompowania rekordów i tym podobnych patologii, które toczą jak nowotwór współczesny boks. Porażka w rekordzie na nikim nie robiła wrażenia, o ile została poniesiona w walce z uznanym przeciwnikiem i wielkim czempionem można było zostać mając nawet kilka przegranych pojedynków. Oczywiście daleki jestem od naiwnej gloryfikacji mitycznego „złotego wieku” – pięściarze boksujący sto lat temu decydowali się na znacznie większe ryzyko niż obecnie, przy zdecydowanie mniejszym wynagrodzeniu, a poziom walk często pozostawiał wiele do życzenia, ale jest jednak w tych pionierskich czasach naszej ukochanej dyscypliny sportu coś co sprawia, że wracamy do nich z nostalgią.

Były to więc czasy obfitujące w ringowe epopeje, ale wśród czołowych pięściarzy tamtej epoki jeden zapisał się w historii szczególnie, gdyż ze względu na wyjątkowo dużą liczbę walk, stworzył aż kilkanaście takich bokserskich epopei, w tym dwie szczególnie interesujące i zacięte. Jedną z nich pragnę przedstawić bliżej dziś, w trzecim odcinku naszego niedzielnego cyklu Ringowe Epopeje, a do drugiej jeszcze powrócimy w przyszłości. Pięściarzem, o którym mowa jest mistrz świata wagi średniej w latach 1923-26 Harry Greb, a jedną z najbardziej dramatycznych i krwawych epopei w historii boksu stworzył w pięciu walkach ze znakomitym Gene Tunneyem, późniejszym czempionem wszechwag. Zresztą obaj wielcy rywale w ringu i przyjaciele poza nim, byli pod wieloma względami postaciami wyjątkowymi.

Harry Greb urodził się w Pittsburghu w stanie Pensylwania i zadebiutował jako profesjonalny pięściarz w wieku dziewiętnastu lat, w roku 1913, na przestrzeni zaledwie trzynastu lat zawodowej kariery tocząc aż trzysta walk! Wobec tego, że w tamtych czasach wiele walk nie było sankcjonowanych oficjalnie, lub uznawano je za nieodbyte z powodu interwencji stróżów prawa, zabraniającego boksu w wielu stanach Ameryki Północnej, różne źródła precyzują liczbę pojedynków Greba w przedziale między 299 a 303. Tych kilka walk w obie strony nie ma jednak znaczenia, jeśli weźmiemy pod uwagę, że ten młody chłopak wychodził do ringu średnio 23 razy w roku, często z rywalami cięższymi od niego o 20 kg! W dodatku większość walk stoczył będąc niewidomym na jedno oko! Paradoksalnie, to nie wyniszczający przebieg kariery doprowadził do jego przedwczesnego zgonu w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat, ale wypadek samochodowy w epoce dopiero rozwijającego się automobilizmu. Wypadek spowodował najdłuższą przerwę w karierze Greba, trwającą… cztery miesiące. To było jednak za mało i po trzech kolejnych walkach pojawiły się powikłania związane z ranami odniesionymi w wypadku, które okazały się bezpośrednią przyczyną śmierci pięściarza.

Powróćmy jednak do jego ringowej epopei z Tunneyem, która zaczęła się 23 maja 1922 roku, w słynnej nowojorskiej Madison Square Garden. Greb był chętnie zapraszany do tej świątyni boksu, gdyż publiczności podobał się jego widowiskowy styl walki, oparty na dużej ilości ciosów, zadawanych w różnych płaszczyznach, któremu zawdzięczał pseudonim nadany przez dziennikarzy – „Wiatrak z Pittsburgha”. Niestety Greb równie często sięgał po różne niedozwolone metody, takie jak ciosy nasadą rękawicy, uderzenia poniżej pasa, ciosy głową, a zwłaszcza pocieranie oczu rywala sznurowadłami rękawicy (wtedy nie stosowano plastrowania rękawic, jak obecnie) w trakcie klinczu, w której to metodzie faulowania wręcz wyspecjalizował się. W efekcie jego walki bardzo często przeradzały się w brutalne, krwawe jatki i nie inaczej było w starciu z Tunneyem.

Tunney bronił tego dnia tytułu mistrza Ameryki północnej w wadze półciężkiej, który zdobył kilka miesięcy wcześniej, pokonując cenionego Battlinga Levinsky’ego. Miał znakomitą sportową reputację, będąc niepokonanym czołowym pięściarzem wagi półciężkiej na świecie, w dodatku promowanym w roli gorącego patrioty i weterana I wojny światowej, którą odsłużył jako marynarz we Francji. Prochu specjalnie nie powąchał, ale przylgnął do niego ringowy pseudonim „The Fighting Marine”. Cechowało go bardzo dobre jak na tamte czasy wyszkolenie techniczne oraz wyjątkowa sprawność fizyczna. W starciu z Grebem był faworytem, jednak ustępujący mu warunkami fizycznymi przeciwnik zgotował „Walczącemu Marynarzowi” piekło.

„Wiatrak z Pittsburgha” od razu zasypał Tunneya gradem ciosów, łamiąc mu nos już pierwszej rundzie. Okazało się, że mniejszy Greb jest po prostu za szybki dla swojego rywala. Tunney po walce stwierdził, że Greb nie zostawał w jednym miejscu nawet przez pół sekundy i nie miał szans, aby go trafić. Sam za to zbierał straszne cięgi. Spadało na niego tyle ciosów, że miał wrażenie, że walczy z ośmiornicą, jak stwierdził później. W ciągu kilku rund doznał złamania nosa w drugim miejscu, jego oba łuki brwiowe zostały rozcięte głęboko w kilku miejscach, w tym nad lewym okiem naderwana skóra odsłoniła podobno kość. Z ust Tunneya została krwawa miazga, pękła mu również skóra na policzku. Takie obrażenia były nie tylko skutkiem słabych właściwości amortyzacyjnych ówczesnych cienko wypychanych rękawic, ale także licznych nieczystych ciosów Greba. W drugiej fazie walki Tunney miał już problemy z widzeniem z powodu krwi, która obfitymi strumieniami zalewała mu nie tylko oczy, ale wręcz wlewała się do ust. Jeden z obserwatorów walki stwierdził, że Tunney dosłownie dławił się krwią płynącą z rozbitego nosa i oczu. Jak sam przyznał, zamiast atakującego przeciwnika widział tylko poruszający się krwawy cień. „Nigdy wcześniej tak nie krwawiłem. Straciłem chyba ze dwie kwarty (ponad półtora litra!) krwi” – powiedział po walce rozbity Tunney. Aby dojść do siebie pokrzepiał się w przerwach między rundami specjalną mieszkanką soku cytrynowego i brandy, sporządzoną według własnego przepisu, co sprawiło, że ostatnie rundy przeboksował na widocznym rauszu. Należy jednak podkreślić jego wyjątkowy hart ducha i nieludzką prawie wytrzymałość. Ani razu w trakcie walki nie był liczony i dotrwał do końca tej masakry, wygrywając nawet kilka z piętnastu zakontraktowanych rund. Na punkty jednak pojedynek wyraźnie przegrał i jak się później okazało, była to jego jedyna porażka w karierze. Greb został nowym mistrzem Ameryki w wadze półciężkiej. Jednak Tunney, oszołomiony brandy i ciosami rywala podszedł po zakończeniu walki do jego narożnika mówiąc niewyraźnie przez rozbite usta: „Dziś wieczorem byłeś lepszy Harry, gratuluję.” Nieprzypadkowo akcent położył na słowo „dziś”, gdyż mimo straszliwego lania wiedział już jakie błędy popełnia Greb i jak je wykorzystać w rewanżu.

Do ich drugiego spotkania doszło dokładnie dziewięć miesięcy później w tym samym miejscu, czyli 23 lutego 1923 roku na ringu w nowojorskiej MSG. Tunney był już teraz ostrożniejszy i boksował z kontry, starając się wyprowadzać celne i mocne ciosy. To skutkowało, bowiem w pierwszej walce zaobserwował, że Greb przechodząc do swojego ataku „wiatrakiem”, zaczyna go zwykle od prawego zamachowego cepa, sygnalizowanego wcześniej uniesieniem łokcia. Tunney błyskawicznie wyprzedzał tę akcję kontrującym lewym prostym. Nie ustrzegł się jednak wielu uderzeń nacierającego równie agresywnie jak w pierwszej walce Greba i w opinii części obserwatorów powinien przegrać rewanż nieznacznie na punkty. Został jednak niejednogłośnie uznany za zwycięzcę po piętnastu rundach i zrewanżował się swojemu pogromcy, odzyskując tytuł mistrza Ameryki w wadze półciężkiej. Sam miał jednak poczucie, że werdykt sędziowski był dla niego łaskawy, więc od razu zaproponował rewanż.

Trylogia dopełniła się 10 grudnia 1923 roku, ponownie na ringu w Madison Square Garden, także tym razem na dystansie piętnastu rund. Tydzień wcześniej (sic!) Greb zdobył tytuł mistrza świata wagi średniej, który jednak nie był stawką pojedynku z Tunneyem. W ich trzeciej walce nie było jednak wątpliwości i po końcowym gongu jednogłośnie uznano zwycięzcą Tunneya. To była kolejna zażarta walka w ich wykonaniu i znów mimo ciężkich ciosów żaden z rywali nie był liczony. „Wiatrak z Pittsburgha” zaczął w swoim stylu, a z biegiem czasu do głosu zaczął dochodzić „Walczący Marynarz”, boleśnie obijając korpus przeciwnika. W całej walce Greb wyprowadził znacznie więcej ciosów, ale uderzenia Tunneya były silniejsze i bardziej precyzyjne. Mistrz nastawił się podobnie jak poprzednio na boks z kontry, szachując Greba także znakomitą pracą nóg. Można jednak było zaobserwować jedną istotną zmianę – ciosy Tunneya robiły znacznie większe wrażenie na oponencie. To były już uderzenia przyszłego mistrza świata wszechwag.

Greb nie należał jednak do zawodników, którzy obawiają się przewagi warunków fizycznych rywala. W ciągu kolejnych dziewięciu miesięcy stoczył trzynaście walk, w tym jedną skuteczną obronę tytułu, po czym wyszedł do ringu z Tunneyem po raz czwarty, 17 września 1924 roku, tym razem w Cleveland w stanie Ohio. Była to potyczka krótsza niż poprzednie, zaledwie dziesięciorundowa, a jej wynik ogłoszono jako tzw. „newspaper decision”, czyli popularny w pierwszym trzydziestoleciu XX w. sposób rozstrzygania pojedynków na podstawie werdyktu obecnych na walce dziennikarzy. Pięściarze umawiali się czasem, że jeśli nie będzie nokautu, walka zostanie oficjalnie uznana za nierozstrzygniętą, co nie przeszkadzało zebranym żurnalistom wydać własny sąd o jej wyniku. Takie rozstrzygnięcie było traktowane jako nieoficjalnie. Dziennikarze zgromadzeni na czwartej walce Greba z Tunneyem niemal jednomyślnie orzekli remis, choć niektórzy wskazywali, że lepiej wypadł „Walczący Marynarz”.

W podobny sposób wydano werdykt po ich ostatniej już walce, do której doszło w niedługim czasie, bo już 27 marca 1925 roku, tym razem w miejscowości Saint Paul w Minnesocie. Decyzją dziennikarzy zwycięzcą ogłoszono Tunneya, który powetował sobie częściowo srogie lanie z ich pierwszej walki, mocno rozbijając Greba przez sześć z dziesięciu zakontraktowanych rund. Pozostałe cztery upłynęły na obronach „Wiatraka”, sprowadzających się głównie do rozpaczliwych klinczów. Po walce Greb przyszedł do szatni Tunneya i powiedział: „Jesteś piekielnie dobrym pięściarzem Gene. Tego wieczoru zraniłeś mnie bardziej niż ktokolwiek wcześniej. Miałem szczęście, że wytrzymałem to do ostatniego gongu. W następnej walce z pewnością znokautowałbyś mnie, dlatego lepiej zakończmy już na tym”. I zakończyli.

Greb stoczył jeszcze wiele zwycięskich walk, czasami wychodząc do ringu dzień po dniu. W lutym 1926 roku stracił tytuł mistrza świata wagi średniej, przegrywając w Madison Square Garden na punkty z Tigerem Flowersem. Po tej porażce przydarzył mu się właśnie ten wspomniany wyżej feralny wypadek samochodowy. Zanim przedwcześnie zmarł, zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego rywal, z którym stworzył wspaniałą ringową epopeję, zdobył tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Gene Tunney sensacyjnie pokonał na punkty samego Jacka Dempseya, jednak dla Greba nie było to zasoczeniem. Już przed tą walką stwierdził: „walczyłem z nimi oboma, co prawda z Dempseyem tylko na sparingu w gymie, ale poszliśmy wtedy na całość i to było jak prawdziwa walka. Gene jest dla niego za sprytny. Wyboksuje go z kontry z wielką łatwością. Jest ponadto piekielnie twardy i zadaje najlepsze ciosy na tułów spośród wszystkich moich rywali.” Cóż, Gene Tunney zrobił dokładnie tak, jak Greb powiedział. Powtórzył to w rewanżu, następnie drugi raz obronił tytuł i zakończył karierę jako pierwszy w historii panujący mistrz świata wagi ciężkiej. Sztuka ta udała się jeszcze tylko dwóm pięściarzom: Rocky’emu Marciano i Lennoxowi Lewisowi. Jedynym, który go pokonał, w dodatku w tak straszliwy sposób, był Harry Greb, „Wiatrak z Pittsburgha”.