PINDERA: TAKIE WOJNY SIĘ PAMIĘTA

Janusz Pindera, Polsatsport.pl

2013-05-18

Nie dotyczy to niestety Andrzeja Wawrzyka (27-1, 13 KO), którego walkę z Aleksandrem Powietkinem (26-0, 18 KO) najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Chłodna analiza szans nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Prawdopodobieństwo wygranej z Rosjaninem i odebrania mu tytułu mistrza świata organizacji WBA w wadze ciężkiej graniczyła z cudem. Nawet Fiodor Łapin, trener Wawrzyka przyznał, że wszystkie atuty są po stronie Powietkina, choć wcześniej nie brakowało wypowiedzi mydlących oczy i niepotrzebnie pompujących balon oczekiwań.

Sam fakt, że Rosjanin zdecydował się walczyć w Moskwie właśnie z Wawrzykiem, mając w perspektywie pojedynek z super czempionem WBA, Ukraińcem Władymirem Kliczką świadczy o tym, że czuł się bezpieczny. Obejrzał widać kilka jego walk i uznał, że wygrana, to tylko formalność. Dla Wawrzyka był  to skok na głęboką wodę, nigdy wcześniej nie walczył przecież na dystansie 12 rund, z rywalem przewyższającym poprzednich o dwie, jeśli nie trzy klasy.

Decyzja była ryzykowna, bo odporność na ciosy polskiego pięściarza pozostawiała już wcześniej wiele do życzenia. Uznano jednak, że takich propozycji się nie odrzuca, a walka o mistrzostwo świata, to samo w sobie wyróżnienie, nie mówiąc już o stronie finansowej tego przedsięwzięcia.

Tylko, że cena jaką trzeba za takie decyzje zapłacić bywa czasem niewspółmierna do korzyści. Wawrzyk nie pokazał w Moskwie niczego dobrego, walczył sparaliżowany i już w drugim starciu po prawym sierpowym Powietkina leżał na deskach. W trzecim starciu padał jeszcze dwa razy i sędzia Russel Mora powiedział: STOP.

Wawrzyk wierzył, że nawet jak przegra, to pokaże się z dobrej strony, ale nie zrobił nic, by tak się stało. W efekcie drzwi do ciekawej kariery i kolejnych wielkich walk zamiast szeroko się otworzyć chyba się zatrzasnęły.
 
A Powietkin wykonał, to co zaplanował. Spokojnie poszukał właściwego dystansu i luki w obronie rywala, następnie szybko go znokautował i teraz może się już skoncentrować na przygotowaniach do walki z młodszym Kliczką, którą odbędzie się  5 października w Moskwie. Nie będzie w tym starciu faworytem, ale już dziś można przyjąć zakład, że zmusi Ukrainca do znacznie większego wysiłku niż Wawrzyk jego. Nawet Andrzej Wasilewski, współpromotor polskiego pięściarza określił jego skromne wysiłki krótko: Nie zrobił nic, nie podjął walki. Był kilka klas gorszy ! I tego się trzymajmy.

Bez porównania więcej niż oczekiwano zrobili natomiast broniący mistrzowskiego pasa WBA w wadze junior ciężkiej, Rosjanin Denis Lebiediew (25-2, 19 KO) i były czempion tej organizacji, Guillermo Jones (39-3-2, 31 KO) z Panamy. Takie wojny jak ta, którą stoczyli w piątkowy wieczór pamięta się latami. Mierzący 193 cm  41. letni Jones i młodszy o osiem lat Lebiediew bili się jak o życie  prawie 11 rund. Rosjanin, z okrutnie pokiereszowaną twarzą przypominał ofiarę poważnego wypadku nie widząc na jedno oko, ale ani sędzia ringowy, ani lekarz nie zamierzali skrócić jego męczarni. To była bez wątpienia jedna z największych bitew ostatniej dekady, z której wygrany wyszedł Jones, zawodnik obecnego w Moskwie Dona Kinga.

Lebiediew padł na deski w  przedostatnim starciu i nie miał ze zmęczenia siły wstać. Sędzia przerwał pojedynek i tym samym „Wielki Kot" z Panamy odzyskał pas, który wcześniej należał do niego.

Dziś kolejny odcinek bokserskich emocji. Na ring w Legionowie wyjdą ojciec i syn, Oliver i Elijah McCall, by walczyć z Polakami. 48. letni Oliver, były mistrz świata WBC w wadze ciężkiej zmierzy się z Krzysztofem Zimnochem, a jego syn z Marcinem Rekowskim, podobnie jak Zimnoch, trzykrotnym mistrzem Polski amatorów. Może być nie mniej ciekawie niż w Moskwie, tym bardziej, że nikt z tego grona nie wyobraża sobie porażki.

POLSATSPORT.PL >>>