HERBIE HIDE A SPRAWA POLSKA

Ernest Lach, fot. Sylwek Wosko

2013-02-25

Medialny szum wokół wojny polsko-polskiej Andrzeja Gołoty (41-9-1, 33 KO) z Przemysławem Saletą (44-7, 22 KO) i wielokrotnie wypowiadane słowa, przy tej okazji i innych, na temat tego pierwszego jako czterokrotnego pretendenta do tytułów mistrza świata, niekoronowanego championa itd. nasunęły mi pewne spostrzeżenia, którymi chciałbym się z Wami podzielić.

Boksem interesuję się od kilkudziesięciu lat. Widziałem wiele walk i myślę, że mogę zaryzykować twierdzenie, że coś tam o tej dyscyplinie sportu wiem. W młodości miałem kilku pięściarskich idoli. Byli nimi m.in. George Foreman i Evander Holyfield, ale w czasach, gdy w telewizji były tylko dwa programy (później pojawił się Polsat), ci dwaj panowie, jak i pozostali bokserzy z czołówki, byli niedostępni w sensie wizualnym jak pizza w czasach Gomułki: słyszało się o nich, ale mało kto widział ich pojedynki (pewnym ewenementem może być emisja, zdaje się w TVP 2, walki Holyfielda z Riddickiem Bowe – kilka tygodni po ich pierwszej walce). Nie znaczy to wcale, że boksu nie było. Ci, którzy mieli antenę satelitarną, a do tych szczęściarzy i ja należałem, mogli go oglądać na takich programach, jak Eurosport, DSF czy Screensport, dzięki któremu śledziłem karierę mojego ulubieńca i kolejnego idola, Anglika Herbie Hide’a (49-4, 43 KO). Nie chcę się niepotrzebnie rozpisywać, więc od razu przejdę do rzeczy.

 W roku 1998, kiedy Andrzej Gołota był na topie, po jego walce z Coreyem Sandersem, przeczytałem chyba w "Przeglądzie Sportowym" wywiad z Rogerem Bloodtworthem, który - jak wiadomo - pracował wtedy z Polakiem. Otóż Bloodworth zapytany o ewentualny pojedynek swego podopiecznego z mistrzem WBO Herbie Hide’m, który rok wcześniej po raz drugi zdobył ten tytuł, powiedział mniej więcej tyle, że Anglik jest za mało znany, żeby Gołota z nim walczył: "Kto zna Herbie Hide'a?" – mówił. Trudno mu nie przyznać racji, bo poza jedyną walką Hide’a w USA z Riddickiem Bowe, w dodatku niezbyt udaną, nie był on w Ameryce znany i w sensie promotorskim pojedynek mógłby nie przynieść spodziewanych pieniędzy i zaszczytu Gołocie - w przypadku jego ewentualnej wygranej.

Dziś jednak, gdy razem z nim ubolewamy nad tym, że nigdy nie został mistrzem świata, zastanawiam się, czy wtedy, w roku 1998, nie popełniono błędu i nie zaprzepaszczono szansy, że nie doszło do jego walki z Anglikiem (chyba że takie rozmowy były prowadzone – ja w każdym razie o nich nie słyszałem), który – moim zdaniem – był w zasięgu Polaka. Wprawdzie Gołota zawsze powtarzał, że federacja WBO, to nie to samo, co WBC (ta pierwsza w USA przez wiele lat nie cieszyła się taką popularnością, jak trzy pozostałe: WBA, IBF i wspomniana już WBC) – z czym się chyba wszyscy zgodzimy – ale trzeba pamiętać, że kilka lat później Andrew walczył właśnie o ten tytuł z Lamonem Brewsterem. Nie mamy oczywiście pewności, czy Gołota pokonałby bojowego Anglika, który dysponował mocnym ciosem i słynął z furiackich ataków od początku walki, ale biorąc po uwagę krucheńką szczękę Hide’a  i – moim zdaniem – słabą kondycję, Andrzej miał spore szanse na zwycięstwo i zostanie pierwszym polskim mistrzem świata wagi ciężkiej w historii tej dyscypliny. Cóż, było minęło – "to se ne vrati" – jak mówią Czesi. Dodam jeszcze tylko, że od zdobycia tytułu WBO i notabene pokonania Herbie Hide’a rozpoczął swą wspaniałą karierę Witalij Kliczko. Ale to już inna historia…