WYWIAD RZEKA Z GOŁOTĄ

Przemysław Iwańczyk, sport.pl

2013-01-15

- Razem z Saletą mamy prawie 90 lat. I obaj wyjdziemy na ring... Zobacz, jaki on jest napakowany. W nocy chyba nie śpi, tylko się pompuje i rośnie jak na drożdżach. Ta jego ręka może zrobić krzywdę - mówi Andrzej Gołota w rozmowie z Przemysławem Iwańczykiem

Andrzej Gołota: Wiesz, nigdy nie myślałem, że tak długo będę boksował. Trzeba być wariatem, żeby to robić, co?
Przemysław Iwańczyk: Zwłaszcza kiedy w wieku 45 lat znów wchodzi się do ringu.
AG: Wcześniej miałem mały problem, bardzo zniszczoną rękę. Przynajmniej przez ostatnie 12 lat ręka ta nie była zdolna do użytku. A dwa lata temu przeszedłem operację, która w pewien sposób naprawiła tę dolegliwość. Sam jestem ciekawy, co z tego może wyniknąć. Spotkanie z Saletą potwierdzi, czy będę jeszcze boksował, czy już nie.

- Sądziłem, że walka z Saletą to benefis, który zakończy pana karierę.
AG: Dla mnie to test. Jeśli okaże się, że powinienem kontynuować karierę, to może jeszcze parę razy... W tym wieku nie powinno się ani mówić, ani myśleć o finiszu. Moim idolem był George Foreman, który mając tyle lat co ja teraz, zdobył mistrzostwo świata, a później jeszcze dwa, trzy lata boksował. To był wariat, co?

- W takim razie pan też jest wariatem.
AG: Człowieku, 30 lat jestem w tym sporcie, 30 lat! Zrozum to!

- Żona nie powstrzymywała pana?
AG: Mówi mi: "Weź kup sobie wędkę, połów ryby, masz parę groszy, żebyś się nie zagubił bez pieniędzy przypadkiem". Kobiety takie są. Szkoda, że dopiero teraz zgraliśmy się tak naprawdę. Zrobiłem błąd w życiu: nie wierzyłem w możliwości mojej żony wcześniej. Potrafiła przebrnąć przez law school, czyli prawo, a to daje podstawy, by mówić, że coś w życiu osiągnęła. Być adwokatem w USA to jest big deal. Ona już 13 lat temu zdobyła te uprawnienia, ale ja wtedy w nią nie wierzyłem. To był błąd. Żałuję, że nie doceniłem żony, tego skarbu, kapitału, który był już gotowy do działania.

- Co by pan zmienił?
AG: Dzięki niej moja kariera mogła być zupełnie inna. Zadawałem się z ludźmi, z którymi nie powinienem się zadawać, mieć do nich zaufania.

- Ten refleksyjny nastrój ma związek z pana 45. urodzinami? Jak się pan obudził 5 stycznia w dniu swojego jubileuszu...
AG: ... nie pamiętam dokładnie, o czym wtedy myślałem, ale już wcześniej zdałem sobie sprawę: masz chłopie cztery i pół dychy na karku, to wszystko jest trochę "crazy".

- Lubi pan ludzi?
AG: Są dla mnie całym światem. Bez ludzi nie da się żyć. Jak będziesz nienawidził, to wszystko przestanie mieć sens. Walka o życie, walka o ogień, jak to mówią, nie chcę tego. Postrzegam ludzi jako mi przyjaznych.

- Kiedy przyjeżdża pan do Polski, co pan myśli?
AG: Że naprawdę jest bardzo ładna. Coraz piękniejsza, choćby wszystkie te pożydowskie miejsca.

- Może tu jest pana miejsce?
AG: Spędziłem w Stanach sporo życia, mam tam rodzinę, a tu drzwi są zawsze otwarte, nikt mi ich nie zamknął. To jest mój wybór, nasz wybór, mojej rodziny.

- Na świecie wymieniają pana wśród najbardziej znanych rodaków - obok papieża Jana Pawła II, Lecha Wałęsy...
AG: Kierowniku, papież nie żyje, Lechu to przeszłość, a ja też już chyba "et Spiritus Sancti" [Gołota robi nad głową znak krzyża].

- Jest pan głęboko wierzący?
AG: Czy głęboko... Jestem wierzący. W Boga wierzę, uważam, że jest jakaś siła, która nami kieruje, patrzy na nas z góry.

- Długo pan poszukiwał?
AG: Nigdy nie myślałem na ten temat, naprawdę. Nie wiem, co mnie utwierdziło w przekonaniu o istnieniu Boga, ale wierzę, że tak jest.

- Podchodząc do pana, łapie się dystans, respekt, widząc tak potężnego gladiatora.
AG: Bez przesady, Adamek widział coś innego. Widział we mnie szansę swojego startu w wadze ciężkiej.

- Adamek potraktował pana serio i wygrał.
AG: Jest trochę za wcześnie, żeby teraz o tym rozmawiać.

- Ale w tej walce większość kibicowała panu. Jak przed laty, kiedy cała Polska zarywała noce, oglądając pana walki.
AG: To były czasy. Wielu Polaków było wtedy w Stanach nielegalnie. Przychodzili, bo choć raz chcieli mnie zobaczyć. Szkoda tylko, że nie wygrywałem. A teraz... Zobacz, ilu Polaków musiało wrócić ze Stanów. Government amerykański zrobił wielki błąd, powinien dać im pobyt stały, zalegalizować ich, powinni tam być. Kiedy porównamy Polaka i Meksykanina, to...

- Pan jest tolerancyjny?
AG: Oczywiście.

- Akceptuje pan bezwarunkowo drugiego człowieka z jego kolorem skóry, światopoglądem, wyznaniem?
AG: Tak, dlatego świat jest ciekawy. Gdyby wszyscy byli tacy sami, to by była tragedia, smutno, pochmurno niemalże. Mamy czarnych, żółtych, zielonych i to jest fajne, coś się dzieje. Nie mówię tylko o Stanach, o tym, co jest tutaj, też.

- Jest pan w stanie zaakceptować, że pana przyjaciel jest ateistą, ma czarny kolor skóry i jest gejem?
AG: Niekoniecznie musi to być przyjaciel od razu.

- Andrzej Gołota to dobry mąż?
AG: Bardzo dobry. W moim odczuciu, bo żony raczej nie. Mam bardzo dobrą żonę, nareszcie zgraliśmy się po paru latach takiej życiowej tułaczki. Może nie, że jesteśmy dla siebie stworzeni, ale że powinniśmy być razem, to na pewno.

- Mieliście próbę, która przekonała was, że jesteście dla siebie?

AG: To przyszło po latach. Takich wydarzeń było kilka, ale to już osobista sprawa.

- Jakim jest pan ojcem?
AG: Dobrym, ponieważ sam nigdy ojca nie miałem. Nie ma nic lepszego niż inwestycja we własne dzieci. Staram się być dobrym ojcem, naprawdę.

- Skąd pan wie, jaki powinien być dobry ojciec?
AG: Telewizja, prasa, książki, poradniki - takie rzeczy. Żona jest dla mnie wykładnią dobra i zła. Pokazuje mi, co powinienem dać swoim dzieciom. I nawet kiedy daję im pieniądze, próbuję wpoić im, po co są te pieniądze, jak je zdobyć, a nie tylko wziąć i wyrzucić lekką ręką.

- Z jakiej ojcowskiej decyzji jest pan najbardziej dumny?
AG: Kiedy córka była młodsza, postanowiłem kupić jej każdą książkę, którą chciała, pod warunkiem że ją przeczyta. Wiesz, co się stało? Nie było miejsca w domu na książki, wyobrażasz sobie? A dom mamy duży.

- Skąd pomysł z książką?
AG: Z czytania wychodzi mądrość, która przydaje się w życiu.

- Pan czyta?
AG: Czasami. Moje dzieci potrafią przeczytać książkę w trzy godziny, ja potrzebuję dwóch, trzech dni, żeby przeczytać połowę.

- Po co pan ostatnio sięgnął?
AG: Przy okazji wydania książki o mnie pytano mnie, jaką książkę przeczytałem ostatnio. Stary, zgłupiałem, nie wiedziałem, co powiedzieć. To pytanie tak mnie wtedy zaskoczyło, że zapomniałem tytułu. A przecież w parę dni przeczytałem "Króla szczurów" po polsku i po angielsku.

- Muzyki pan lubi słuchać?
AG: Każdej z wyjątkiem tej poważnej. Muzyka ma być rozrywką, rozweselać.

- Poezję Wisławy Szymborskiej pan zapewne zgłębił?

AG: To nie do końca tak z tą Szymborską. Wypadek przy pracy - jej i mój.

- Przecież po jej śmierci napisał pan wiersz: "Braknie mi Ciebie w moim narożniku, mimo że nigdy nie stąpałaś po ringu. Pozostaną wiersze. Dziękuję to za mało...".
AG: Wiersz? Raptem parę linijek tam było.

- Ale wyszło spod pana ręki czy może żony?
AG: Raczej mojej. Z Szymborską spotkaliśmy się przy okazji podpisywania książki o mnie. Sam nie wiem, czy później o mnie tak naprawdę pamiętała.

- Ale cholernie pana lubiła.
AG: Pewnie jak większość Polaków po walce z Riddickiem Bowe.

- Wiele znanych ludzi lubi Gołotę niezależnie od wyników jego walk.
AG: Parę walk wygrałem, ale też parę przegrałem.

- Pan ciągle o tym boksie. Lubią pana za styl bycia, dowcip, błyskotliwość...
AG: Dyrektorze, za dużo tego trochę. Mówisz serio? Może i tak jest. Ale trzeba przecież poznać człowieka głębiej, trudno powiedzieć cokolwiek, kiedy widzisz kogoś raz na jakiś czas.

- Z naszej rozmowy wyłania mi się obraz wrażliwego faceta, a nie bestii, która staje do walki...
AG: Sierotę i kalekę widzisz, tak?

- Nie, refleksyjny pan jest mocno.
AG: Bez przesady. Mówię o sobie, o dzieciach najwięcej, bo próbuję dać im to, czego ja nie miałem. A nie miałem oparcia ani w matce, ani w ojcu. Twarde życie, nikt mnie nie głaskał.

- Pan na to życie patrzy tylko przez pryzmat swoich walk.
AG: Tak, bo można było zrobić coś inaczej.

- Boks to nie jest sprawa życia i śmierci.
AG: Dla niektórych może nie. A dla mnie to próba wykazania się, próba życia, zrozum to.

- Interesuje się pan polityką?
AG: Mam złe zdanie o politykach. To, do czego dążą niektóre kraje, to rozwijanie biurokracji, co było głęboko zakorzenione w komunie. Jeżeli buduje się wielki rząd, który pochłania wszystkie zarobki, zasoby, to jesteśmy blisko tragedii.

- A polska polityka?

AG: Nie interesuję się, ponieważ Polski praktycznie już nie ma, teraz jest Europa. Może lepiej nie pisz tego, bo mnie powieszą.

- Te czasy minęły.
AG: Raczej nie. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam.

- Nie widać zza oceanu, jak polityka podzieliła polskie społeczeństwo?
AG: Nie. A dlaczego tak się stało?

- Są ci, którzy wierzą w zamach w Smoleńsku, i cała reszta.
AG: Dla mnie katastrofa była głupotą polskich pilotów i całego sztabu ich przełożonych. Nie powinni lądować. Rozbili się przez swoją głupotę i nic więcej.

- Środowiska polonijne w USA też wierzą w zamach.
AG: Jak się ma 94 lata lub coś koło tego, można wierzyć we wszystko.

- Nie ma siły, która wciągnęłaby pana w machinę polityczną w Polsce, na przykład zaangażowała w wybory?
AG: Jeśli chcesz zostać opluty za parę miesięcy, możesz to zrobić. W Polsce nie ma ludzi, których się naprawdę szanuje. Opluwa się wszystkich naokoło.

- Pan też wśród polskich kibiców przeszedł drogę od bohatera, który walczy z Bowe czy Lewisem, po tchórza, który ucieka z ringu.

AG: Chodzi o walkę z Tysonem, tak? Widzisz, nikt nie zapyta się mnie, dlaczego ja tak robiłem.

- Pytam więc.

AG: Sędzia, zapowiadając walkę, powiedział: "Będę widział wszystko, co mogę widzieć". Zostałem uderzony głową przez Tysona, rozciął mi łuk brwiowy, kwestią czasu było to, kiedy ta walka zostanie przerwana. W tym leżał problem. Nikt tego jednak nie zauważył. Ja też oglądałem powtórki i zastanawiałem się nawet, czy ktoś nie wyciął tego fragmentu na taśmie. Ale czułem, że mnie uderza, mam rozcięty łuk, że będzie źle.

- Tak po ludzku - co czuje człowiek, kiedy wychodzi do walki z Tysonem?

AG: Widzisz, ja nie byłem wtedy najlepszy, bo moja ręka nie była przygotowana. To było najgorsze. Trener wpajał mi, że to nie ma znaczenia, że muszę z Tysonem wygrać. Ale z mojej strony nie mogło być dobrej walki, tym bardziej że byłem wykolejony z toru, kiedy rozwalił mi łuk brwiowy.

- Pchali pana do tej walki, kiedy nie był pan przygotowany, bo mieli w tym interes?
AG: To też.

- Taki gigant jak pan był w rękach trenerów i promotorów marionetką?
AG: Tutaj zagalopowaliśmy się troszkę. Szkoleniowiec, z którym zadałem się akurat wtedy, nie patrzył, czy jestem na odpowiednim poziomie. Trzeba było zarabiać pieniądze, nic więcej. Człowiek, który miał być przyjacielem, okazał się zwykłym dorobkiewiczem.

- Wie pan, co to strach?

AG: Pojawia się w każdej walce, nie tylko przed tą z Tysonem. Zobacz na Saletę, jaki on jest napakowany. W nocy chyba nie śpi, tylko się pompuje i rośnie jak na drożdżach. Ta jego ręka może cię trafić i zrobić krzywdę. Wystarczy chwila nieuwagi.

- Jest pan uzależniony od adrenaliny?
AG: Tak mi się wydaje. To jest ten fun, w życiu trzeba czymś żyć, rozumiesz? To nie jest bezpieczny sposób życia. I coś takiego najbardziej mnie podnieca. Kiedyś zacząłem skakać ze spadochronem, w sumie 12 razy. Ten, który zaczyna, to jest osioł jeszcze, byłem w trakcie zdobywania licencji. Jak zepniesz mocno u dołu te paski na nogach, które trzymają ci spadochron, ciężko jest iść, a widziałem, że inni spadochroniarze szli prosto, delikatnie, spokojnie do samolotu. Kiedy ja te paski ściągałem mocno, nie mogłem się nawet wyprostować. Poluzowałem je trochę, tylko problem był taki, że na pokładzie samolotu zapomniałem je spiąć z powrotem. Wyskoczyłem.

Bajer, wszystko fajnie, lecę, lecę. Potem próbuję otworzyć spadochron, łapię, a jego nie ma tam, gdzie powinien być. Wszystko przez te nieściągnięte paski. Lecę. Włosy stają dęba. Nie mogę się ruszać, nie wiem, co jest grane. Mało tego, jak sięgasz po spadochron, powinieneś wysunąć lewą rękę, żeby złapać równowagę. Tego też nie zrobiłem, zapomniałem, to był chyba mój szósty skok. Przewinęło mną, obróciłem się ze dwa-trzy razy. Ziemia bardzo szybko się przybliżała. Otworzyłem spadochron zapasowy i wylądowałem. Wpadłem w trzcinę i tak dostałem tymi badylami, że poharatałem się na dupie. Trener powiedział: "Słuchaj, albo będziesz trenował i zapinał te paski, albo będziesz tylko doglądał spadochronów u nas w klub".

Opamiętałem się, ponieważ przygotowywałem się do walki i mogła się ona nie odbyć z powodu tych skoków. Sam sobie zabroniłem tego robić.

- Trudno będzie panu po zakończeniu kariery.
AG: Dlaczego? Dam radę. Jeżdżę też na nartach, mój syn tłumaczy mi teraz, że ja nie potrafię dobrze jeździć. A to ja przecież nauczyłem gówniarza jeździć, jak miał trzy lata. On teraz mówi mi, że ja nie potrafię, wyprzedza mnie. Mówię: "Ty gnoju śmierdzący, gdybym jeździł tyle lat co ty, tobym fruwał na tych nartach". Więc spokojnie, zawsze coś sobie znajdę. Np. nurkowanie, bardzo fajna sprawa.

- To prawda, że w 1997 r. przekazał pan powodzianom z Wrocławia 100 tys. zł?
AG: Tak, ale zaraz ktoś mi powiedział: "Co to jest, zarabia miliony, a stówkę dał". Zwariowali chyba ci ludzie.

- Dziś też jest pan taki hojny?
AG: Żona wytłumaczyła mi, że mam teraz inne potrzeby niż pomaganie powodzianom. Nie wiem, czy wiesz, ile kosztuje wychowanie dzieci w Stanach, ile kosztują studia dla dziecka. 30-40 tys. dol. razem z akademikiem. Szkoła średnia kosztuje koło 15 tys.

- Jest pan zamożny?
AG: Wcześniej źle inwestowałem pieniądze, znów przekonałem się, jak bardzo nie doceniałem żony. Moje chybione inwestycje to temat na książkę. Opowiem ci, ale nie pisz o tym.

- A te najbardziej trafione?

AG: Inwestycja w dzieci. One chcą się uczyć. Kiedy ja chodziłem do szkoły, patrzyłem tylko, jak do niej nie iść, mimo że szkoła była za darmo. Moje dzieciaki nie są takie.

- Nie wychowały się w centrum Warszawy.
AG: Jak ja na Kruczej przy Wilczej. To była inna Warszawa niż teraz. Naprawdę inna.

- Zachował pan jakieś przyjaźnie?

AG: Raczej nie. Część wyjechała, część umarła.

- Ludzie chcą mieć pana za kumpla?
AG: Po latach widzę, że to nie były dobre, trafne znajomości. Co zrobić? Błędy młodości.

- Lubi pan swoich kibiców?
AG: To jest fajne, jak prawdziwy kibic przemawia do ciebie. Najbardziej obiektywni kibice, którzy znają się na boksie, są właśnie w Warszawie. Pamiętam, jak 20 lat temu przychodzili do hali Gwardii. Znali się na boksie jak mało kto. Nawet kiedy delikwent z Warszawy wygrał, a w ringu było widać, że przegrał, klęli i bili brawo temu, który jest lepszy.

- Niech pan wróci do swojej Warszawy.
AG: Ze względu na dzieci będzie ciężko. A życia bez nich sobie nie wyobrażam. Poza tym nie chciałbym, aby popełniły te błędy, które ja kiedyś zrobiłem w życiu.

- Ten największy?
AG: To osobista sprawa.

- Chodzi o sprawę, przez którą pana ścigano?
AG: Którą, bo parę ich było?

- Włocławek, gdzie pobił pan kogoś. Wysłano za panem list gończy.
AG: To była bzdura, chciałem człowieka ośmieszyć, bo podniósł na mnie rękę. Oskarżono mnie o rabunek z niebezpiecznym narzędziem. A przecież człowiek ten wyszedł z pieniędzmi w ręku, więc jak ja mogłem go okraść? Kilka razy chciano w ten sposób wyłudzić ode mnie pieniądze. Np. w Gdańsku adwokat poszkodowanego zgłosił się do mojego adwokata, po czym ten mój mówi: "Panie Andrzeju, nie chciałem zawracać panu tym głowy". Ale przez proces trzeba było przejść. Zostałem uniewinniony.

- Od listu gończego po "Taniec z gwiazdami".

AG: Poszedłem do tego programu, bo naprawdę chciałem się nauczyć tańczyć. No i żona mnie zdopingowała, bo kiedyś przy znajomych mówi do mnie: "Słuchaj, ośle, idź się w końcu naucz tańczyć, bo mam cię powyżej dziurek w nosie, depczesz mi po nogach".

- Już pan umie?
AG: Umówmy się, że znam parę kroków.

- Nie ma pan wrażenia, że boks zrujnował panu zdrowie?
AG: Boks uratował mi życie, bo nie wiem, co bym robił, gdybym się nim nie zajął.

- Boli po walce?
AG: Bywały walki, że miałem rozcięty łuk, podbite oko, przyjmowałem po 40 ciosów. Tragicznie to czasem wyglądało, nawet ucho od wewnątrz miałem rozwalone. Niektóre walki zakończyły się nie tak, jak powinny się zakończyć. Mogłem w niektórych postąpić inaczej.

- Z panem nie powinno się rozmawiać o boksie?
AG: Dlaczego?

- Wpada pan w nostalgię, obwinia się.
AG: Czy ja wiem? Ale lubię boks.

- Markotnieje pan...

AG: Bo nie było sukcesów. Jakby były, to byłby bajer. Może jeszcze będą, co? Razem z Saletą mamy prawie 90 lat. Jest ode mnie młodszy o dwa miesiące. I obaj wyjdziemy na ring...

- Podobno się nie lubicie?
AG: A za co mam go lubić albo nie lubić? Ja go chyba ogólnie nie lubię. Nie wiem, czy jest sens tłumaczyć to teraz, bo jak mi zleje dupę, to dopiero będzie. A on puchnie, jak widziałeś, jest coraz szerszy.

- Jest w Polsce pięściarz, który panu dorówna?
AG: Może Adamek. Walczył przecież z Kliczką w pierwszej walce o mistrzostwo świata wagi ciężkiej w Polsce.

- Wymieni pan pięciu sportowców, których pan podziwia?
AG: Na pewno George Foreman. Aż pięciu? Michael Jordan. Kto jeszcze?

- Może ktoś z polskich sportowców?
AG: Z polskich? Nie chcesz chyba, żebym mówił o Korzeniowskim. Kilku tych z przeszłości to ideowcy, którzy dla Polski Ludowej się starali. Nie, z nich raczej nie wybiorę. Ale przyszedł mi na myśl Kobe Bryant. Podoba mi się, bo kiedyś Michael Jordan próbował mu powiedzieć, co powinien zrobić inaczej. A on powiedział: "Słuchaj, dziadku, uspokój się, nie denerwuj się, daj sobie spokój, siadaj". Nie uznawał żadnych wskazówek, a teraz przecież Bryant jest najlepszy w NBA.

- Mam taką refleksję.
AG: Matko, co się stało?

- W tych wszystkich wywiadach pan gra: "tak", "nie", "nie wiem". A jest pan interesującym człowiekiem i niewiele o panu wiadomo.
AG: A co ma być wiadomo - wchodzi taki do ringu, daje komuś w łeb, schodzi i jeszcze "towar" za to bierze. Tak ludzie mnie postrzegają.