CZY MNIEJSZY ZAWSZE PRZEGRYWA?

Wojciech Czuba, The Ring

2012-10-10

Od wielu, wielu lat w pięściarstwie zawodowym króluje powiedzenie, mówiące o tym, że dobry mały bokser zawsze przegra z dobrym dużym bokserem. Czy tak jest naprawdę? Oczywiście, że nie. Chociaż nie da się ukryć, że znacznie więcej pojedynków ‘mały kontra duży’, które zawsze cieszyły się ogromną popularnością, rozstrzygnęło się na korzyść tych drugich. Jednak i lżejsi mieli swoje chwile chwały. Cofnijmy się zatem trochę w czasie i przypomnijmy sobie niektóre wielkie triumfy oraz sromotne porażki.

Dobrym przykładem boksera święcącego sukcesy zarówno w najniższych jak i najwyższych dywizjach jest niesamowity Mickey Walker (94-19-4, 60 KO). Ten urodzony w 1901 roku, a zmarły w 1981 zawodnik zdobywał mistrzostwo świata najpierw w kategorii półśredniej, a później w średniej. W lutym 1929 roku pochodzący z New Jersey Walker zaatakował tron wagi półciężkiej, należący wówczas do Tommyego Loughrana (89-25-10, 14 KO), jednak przegrał nie jednogłośnie na punkty. Nie zrażony tym niepowodzeniem mierzący zaledwie 170 centymetrów wzrostu i nie bez powodu noszący przydomek ‘Toy Bulldog’, pięściarz zaczął z powodzeniem siać popłoch w królewskiej kategorii. Z niedużym, ale szalenie agresywnym i szybkim Mickeyem przegrali między innymi tak znani wówczas ‘ciężcy’, jak chociażby Johnny Risko (69-46-6, 22 KO), KO Christner (50-39-4, 30 KO), Bearcat Wright (52-16-19, 39 KO), King Levinsky (75-35-7, 40 KO), czy Paulino Uzcudun (50-17-3, 34 KO). W lipcu 1931 roku stoczył niesamowitą wojnę z przyszłym mistrzem świata wszechwag Jackiem Sharkeyem (37-13-3, 13 KO). Po 15. zaciętych rundach ogłoszono remis, ale większość obserwatorów uważała, że to Walkerowi należało się wtedy zwycięstwo.

- To był wyłącznie mój pomysł, aby walczyć z ‘olbrzymami’ – wspominał po latach w jednym z wywiadów. - To ja poleciłem zorganizowanie takich pojedynków mojemu menadżerowi Jackowi Kearnsowi. Chciałem spróbować czy dam radę. Zresztą już jako dziecko zauważyłem, że znacznie łatwiej walczy się z większymi od siebie. Olbrzymy są wolne – zakończył z uśmiechem czempion.

Po raz pierwszy pojedynek pomiędzy małym i dużym pięściarzem, który zainteresował na niebywałą skalę całą opinię publiczną, była walka do której doszło w 1860 roku. Wówczas naprzeciwko siebie stanęli brytyjski czempion walki na gołe pięści Tom Sayers oraz Amerykanin John Camel Heenan, a ich pojedynek określano jako pierwszą ‘walkę stulecia’. Po świetnym początku lżejszy o ponad 40 funtów Sayers zaczął stopniowo opadać z sił. Widząc to bezradny wcześniej Heenan, nacierając na niego próbował go także dusić. Kibice boksera z Anglii zobaczywszy faule Amerykanina wtargnęli wzburzeni na ring. W olbrzymim zamęcie jaki powstał sędzia ogłosił remis.

Trzy dekady później ważący zawsze około 160 funtów rudowłosy Bob Fitzsimmons (66-8-5, 59 KO) także uwielbiał ścierać się ze znacznie większymi i silniejszymi od siebie przeciwnikami. Bijący z siłą parowego młota brytyjski kowal w 1900 roku zdemolował olbrzymiego Eda Dunkhorsta (16-9-6, 12 KO). Fitzsimmons znokautował ważącego ponad 260 funtów i nazywanego ‘Ludzką Ciężarówką’ rywala już w 2. rundzie. Niedługo później to samo spotkało Toma Sharkeya (38-7-6, 35 KO). Niestety w 1902 roku na ringu w San Francisco sam padł na deski po ciosach cięższego o 40 funtów legendarnego i silnego jak tur, ówczesnego mistrza świata królewskiej dywizji, Jamesa J. Jeffriesa (19-1-2, 16 KO).    

Kolejnym pięściarzem zwanym ‘Demonem z Barbadosu’, który z powodzeniem gromił rywali często dwa razy cięższych od siebie, był wspaniały czarnoskóry mistrz pięści Joe Walcott (95-25-24, 61 KO). Ten mierzący 156 centymetrów wzrostu bokser, mieszczący się zawsze w limicie kategorii półśredniej, której był mistrzem świata, głównie z powodu możliwości zarobienia o wiele większych pieniędzy często robił sobie ‘wycieczki’ do najcięższej dywizji. Zwyciężał takie ówczesne firmy jak chociażby Joe Choynskiego (55-15-5, 37 KO). Walcott, którego wszyscy spisali w tym starciu na straty, nieoczekiwanie już w 1. rundzie aż 5 razy posyłał na deski faworyta z Kalifornii, by ostatecznie wykończyć go w 7. odsłonie. Wypunktował także trzykrotnie Dana Creedona (39-20-10, 33 KO), ale największy rozgłos przyniosła mu bitwa z 1902 roku, którą stoczył na ringu w Chicago. Skrzyżował wtedy rękawice z mierzącym 191 centymetrów wzrostu i ważącym ponad 250 funtów Fredem Russellem (15-14-4, 12 KO). Sędziowie orzekli remis, ale opisy naocznych świadków wskazują jednoznacznie, że dużo lepszy od giganta z Minnesoty, był filigranowy ‘Demon z Barbadosu’, który podobno czasami musiał aż podskakiwać, aby trafić swojego rywala.

W latach 1930 w cieniu uważanego przez wielu za jednego z najlepszych ‘ciężkich’ w historii boksu, ‘Brown Bombera’ Joe Louisa (65-3, 51 KO), występował także na ringach zawodowych jedyny w historii czempion piastujący mistrzowskie tytuły w trzech różnych kategoriach jednocześnie, czyli wspaniały Henry Armstrong (150-21-10, 101 KO). Pochodzący z Saint Louis ‘Homicide Hank’, jak nazywano Armstronga, najpierw w październiku 1937 roku zdobył mistrzostwo w dywizji piórkowej nokautując Petera Sarrona (100-23-12, 24 KO). Następnie w maju 1938 roku pokonując jednogłośnie na punkty Barneya Rossa (72-4-3, 22 KO) dorzucił do kolekcji pas wagi półśredniej, a niespełna trzy miesiące później zdetronizował mistrza wagi lekkiej Lou Ambersa (91-8-7, 28 KO). W 1940 roku próbował jeszcze zdobyć kategorię średnią, ale jego pojedynek z Filipińczykiem Ceferino Garcią (119-30-14, 74 KO) sędziowie wypunktowali na remis, chociaż eksperci i dziennikarze opowiedzieli się za ‘Homicide Hankiem’.

Inną legendą o której należy wspomnieć jest pewien gentelman z Francji, czyli Georges Carpentier (88-14-6, 57 KO) mistrz czterech różnych kategorii wagowych. On również podobnie jak i inni bohaterowie tego artykułu walczył z większymi od siebie. Trzeba przyznać, że nie zawsze zwyciężał, ale ten zaczynający karierę w dywizji muszej zawodnik (i to w wieku 14 lat), przebył niezwykłą podróż aż do wagi ciężkiej. Po drodze zwyciężał wielu murowanych lokalnych faworytów. Na przykład w grudniu 1913 roku znokautował już w 4. rundzie bardzo dobrego, mierzącego prawie dwa metry wzrostu i cięższego o 30 kilogramów londyńczyka ‘Bombardiera’ Billyego Wellsa (41-11, 34 KO), któremu odebrał tytuł mistrza Europy w wadze ciężkiej. Jednak ogromną sławę i rozgłos przyniósł mu pojedynek znowu określany mianem ‘walki stulecia’, z ‘Tygrysem’ Jackiem Dempseyem (61-6-2, 50 KO) w lipcu 1921 roku. Pochodzący z miejscowości Manassa Dempsey, piastował wówczas tytuł mistrza świata wszechwag i z niezwykłą agresją demolował każdego kto stanął mu na drodze. Podobny los spotkał także dzielnego Carpentiera, ale swoją ambitną postawą zdobył sobie rzesze dozgonnych zwolenników.

Bez powodzenia tron wagi ciężkiej atakował także nasz legendarny rodak, Stanisław Kiecal, lepiej znany za oceanem jako Stanley Ketchel (51-4-4, 48 KO), człowiek ze stali. Kiedy w 1909 roku Amerykanie rozpaczliwie szukali kogoś białego, kto zdetronizuje czarnoskórego czempiona wszechwag Jacka Johnsona (71-12-9, 40 KO),  ich wybór, po szeregu rozczarowań, padł na piastującego mistrzowski pas w dywizji średniej, niesamowicie bojowego Polaka. Mający 173 centymetry wzrostu i warzący nieco ponad 70 kilogramów Ketchel, określany z uwagi na niezwykłą siłę ciosu i ringową agresję ‘Zabójcą z Michigan’, skrzyżował rękawice z ważącym wówczas około 93 kilogramów i mierzącym 187 centymetrów Johnsonem, na ringu w mieście Colma. Niestety mimo, że Polak posłał faworyzowanego rywala na deski w 12. rundzie, ten stanąwszy na nogi, będąc jeszcze zamroczony zadał nacierającemu wściekle Ketchelowi rozpaczliwy, ale piekielnie mocny cios. Uderzenie omal nie urwało głowy naszemu zawodnikowi, pozbawiając go momentalnie przytomności i kilku zębów. Po walce ‘Gigant z Galveston’ stwierdził jednak, że nikt wcześniej nie trafił go tak mocno jak Polak.

Nieco bliżej naszych czasów, a dokładniej we wrześniu 1985 roku doszło do wspaniałego pojedynku, kiedy to naprzeciwko siebie stanęli mistrz świata wagi półciężkiej Michael Spinks (31-1, 21 KO) oraz król najcięższej dywizji Larry Holmes (69-6, 44 KO).  Dla Holmesa starcie ze złotym medalistą olimpijskim z Montrealu i młodszym bratem równie znanego Leona Spinksa (26-17-3, 14 KO), miało być proste, łatwe i przyjemne. Wiele mówiło się o tym, że wybrano go dla mającego wówczas 35 lat i opływającego w luksusy Larryego tylko dlatego, aby ten mający już 48 zwycięstw na koncie pięściarz, mógł pobić fantastyczny rekord 49 zwycięstw z rzędu należący do Rockyego Marciano (49-0, 43 KO). W ringu okazało się jednak, że Michael jest dla niego nieuchwytny, a jego firmowy lewy prosty, którym zwyciężał takie sławy jak chociażby Kena Nortona (42-7-1, 33 KO), czy Muhammada Alego (56-5, 37 KO), tym razem trafia w próżnię. Tak oto po zaciętej walce niespodziewanie nowym właścicielem mistrzowskiego pasa federacji IBF w wadze ciężkiej został ambitny Spinks.

Mimo, że w czerwcu 1988 roku po tym jak w ciągu zaledwie 91 sekund zdemolował go młodziutki Mike Tyson (50-6, 44 KO) i Michael zakończył karierę, stał się inspiracją dla całych zastępów znakomitych pięściarzy z niższych wag, którzy poszli w jego ślady. Wystarczy wspomnieć o takich popularnych i nie mniej utalentowanych następcach jak chociażby Michael Moorer (52-4-1, 40 KO), James Toney (74-7-3, 45 KO), Evander Holyfield (43-10-2, 28 KO), Chris Byrd (41-5-1, 22 KO), czy Roy Jones Jr. (56-8, 40 KO).

Dlatego podsumowując, nigdy mniejszy nie znaczy gorszy, czy słabszy. Zazwyczaj tylko od talentu, szczęścia i dyspozycji dnia zależy sukces, lub porażka. Chociaż, tak jak to w życiu bywa, przeważnie jednak więksi mają łatwiej.