PRAWDA W OCZY KOLE

Szymon Kurek, Opinia własna

2012-09-17

Nie rozumiem entuzjazmu, za którym opinia publiczna zapragnęła rewanżu Julio Cesara Chaveza Jr. (46-1-1, 32 KO) na Sergio Gabrielu Martinezie (50-2-2, 28 KO). Wczorajsze starcie pięściarzy pokazało, że Meksykanin w dykskusji z Argentyńczykiem nie ma żadnych argumentów.
 
Martinez wygrał przede wszystkim świadomością, iż nie walczy z wielkim nazwiskiem, ale ze zwykłym człowiekiem. To wystarczyło, by wygrać jeszcze przed pierwszym gongiem. Chavez - zupełnie odwrotnie; poległ przez wątpliwą wiarę we własne umiejętności, przytłoczoną znaczeniem własnej godności. Na widok słynnego ojca, wprowadzającego syna do ringu niemal za rączkę, doprawdy trudno o inną konkluzję (jeszcze te sugestywne czerwone opaski, niczym Kamikadze). Cały ten obrazek na tle samego pojedynku okazał się bolesnym dowodem na fakt, iż "JC Junior" niemal przez całą karierę żył w jednym wielkim kłamstwie, a dopiero Martinez był łaskaw wyjawić mu prawdę o własnych umiejętnościach.
 
Oczywiście, można powiedzieć, że Julio był po prostu słabszy - obchodząc się bez dorabiania ku temu jakiejkolwiek ideologii - a wygrana z "Maravillą" byłaby niczym innym jak niebywałą sensacją. Prawda. Zresztą sam tak pisałem we wcześniejszym felietonie, tutaj na łamach Bokser.org. Tylko czy Chavez był kiedykolwiek dobry, a jeśli tak, to co oznacza "dobry" wobec umiejętności zbliżającego się do końca kariery 37-letniego Martineza?

- Niesamowita wojna. Co za emocje. Chavez pokazał ogromne serce. To była jedna z najzacieklejszych walk w historii boksu - zachwycają się dziennikarze (w podobnym tonie robi to mój "ulubieniec" Dan Rafael) - kiedy jedyne, czym można było się w niej emocjonować, to wytrzymałość Meksykanina na nieludzkie gradobicie ciosów Martineza, który to w światłach Vegas urządził sobie równie emocjonujący pokaz tanga. Ale Argentyńczyk zdążył już do tego przyzwyczaić i mimo zaawansowanego jak na pięściarza wieku, nadal dba, by kibice nie zapomnieli co znaczy w jego wykonaniu szybkość, płynny ruch i dobry balans (szczególnie przy linach).

Jedyną skazą na obliczu nowego mistrza świata, coby nie zostawiać go bez słowa krytyki, była duża doza pewności siebie, jaką emanował już na długo przed walką, co przy jej końcu - zwłaszcza w dwunastej rundzie - mogło skończyć się porażką przez nokaut. Stąd informacja o kontuzjach (złamana ręka plus zerwane więzadło prawego kolana), patrząc na przebieg ostatnich minut, wprawia w osłupienie. Trener Freddie Roach wiedział, że jedyną szansą na zwycięstwo Chaveza jest nokaut, co zresztą polecił swemu podopiecznemu bodaj w okolicach dziesiątej rundy, a Martinez ma tendencję do ryzykowania, jednak na szczęście dla nadto wyrafinowanego Argentyńczyka skończyło się na wysokim, jednogłośnym zwycięstwie punktowym.
 
Niemniej bardzo możliwe, że tą dwunastą rundą Chavez zyskał szansę na rewanż, jednak decyzja o ponownym wejściu do jednego ringu z „Maravillą” będzie dla Meksykanina ogromną krzywdą, na której parę osób, zachęconych finalnymi wydarzeniami wczorajszego starcia,  pragnie się zwyczajnie dorobić. Czytając pogłoski, jakoby Bob Arum zacierał ręce, chcąc zorganizować rewanż na ponad stutysięcznym Cowboys Stadium w Dallas, nie mam co do tego większych wątpliwości. Niech Chavez wraca do starego dobrego obijania kelnerów. Świat boksu na rzeczywistym dla mistrzów świata poziomie okazał się zbyt brutalny.